-
ArtykułyKlucz do konwencji, czyli schematy w kryminałachMarcin Waincetel14
-
ArtykułyZakładki, a także wszystko, czego jako zakładek używamy. Czym zaznaczasz przeczytane strony książek?Anna Sierant46
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać402
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-06-07
Pamiętam moment, gdy sięgnęłam po pierwszy tom. Chciałam jakoś wejść w treść tego monumentalnego dzieła, bo skoro każdy wyraża się o serii w superlatywach i porównuje do trylogii „Władcy Pierścienia”, to chyba coś tu musi być. Postanowiłam odkryć to coś. A skutek był taki, że jak już wsadziłam nos to przepadłam. Pochłonęły mnie strony powieści i fabuła i plastyczność języka i tak do samego końca.
„Pomruki burzy” to już dwunasty tom, który - co stwierdzam z wielką przykrością – został wydany po śmierci autora, Roberta Jordana. I choć pozostawił rękopisy, które zamykają cykl Koła Czasu, którym żył i który tworzył przez lata, tak powieść ma już dwóch autorów. Brandon Sanderson, nazwisko znane z powieści fantasy, dopracował treść i... I wyszło świetnie. Sanderson od dziecka pasjonował się tymi tomiszczami, a i sam jest pierwszorzędnym pisarzem nurtu fantastyki, co – jak się okazało – idealnie do siebie pasuje.
Czytam i zachwycam się kolorami. Są tu barwy z największej palety świata o mieniącej się strukturze. Idealne opisy szczegółów każdych miejsc, strojów, czy krajobrazu rozciągającego się z okien zamków. To, co stworzył Jordan przypomina najlepiej namalowany obraz mistrza pędzla. Pędzla, ale i pióra, bo jego lekkość pisania oraz wyobraźnia w połączeniu z powyższym daje niebanalny efekt piękna. To saga wielu pokoleń, wielu wojen i śmierci. Saga, w której dochodzi do rozlewu krwi, do wielu ofiar i do łez tęsknoty za tymi, których nie ma. Do tego plastyczność. Drobiazgowość. Świat, w którym przebywam podczas przerzucania w amoku stron, został stworzony w sposób nieporównywalny do innego dzieła. Jest wprost idealny. Czujesz się jak w tętniącym wymiarze czegoś innego, czegoś, czego nie potrafisz ująć w słowa, bo te nie wyrażą tego, co czujesz i co widzisz. I tego, co sobie wyobrażasz. Koło Czasu to kreatywnie i pomysłowo stworzony świat, który zaprasza i kusi wprost. Dla wielu czytelników to perełką z działu fantasy.
Pęka Świat, odżywiają proroctwa, wraca Zło, by zniszczyć świat i uformować go na swój sposób. Zło, czyli Czarny (nazywany też Ba`alzamon lub Shai`tan) to ktoś, kto nie liczy się z ofiarami, ani stratami we własnych szeregach. W moich oczach jawi się, jako desperat i bezduszny tyran. Al od zawsze zło walczyło z Dobrem, Ciemność z Jasnością. Tu jest podobnie, choć szkoda, że owa walka pochłania tak wiele osób. Do tego każdy staje się wrogiem każdego. Knuje się nawet wobec bliskich, a tym, którzy sobie ufali, nagle owa ufność przeszkadza. Wszędzie czuć zakłamanie i podstęp. Niektórzy obawiają się otrucia, inni wystawienia na nieuchronną śmierć. Odnosisz wrażenie, że brutalność rusza wskazówkami Koła Czasu. Czytając niejednokrotnie odnosisz wrażenie, że skrywasz się w zamkach poza filarami, podsłuchujesz, ale i zważasz na wrogów, bo Zło jest wszędzie, nawet w oczach tych, którzy jeszcze wczoraj byli towarzyszami walk.
Uważaj, wołają skały. Chowaj głowę, skrywaj serce. Nawet las nie daje schronienia. Uważaj, kraczą ptaki. Bądź czujny. Bez taktyki można zginąć.
Porywa cię fabuła jednak, przyznam szczerze, czasem ilość postaci i ich wzajemne relacje nastręczały mi trudności. Nie obyło się bez notatek gdzieś na boku tym bardziej, że każdy z bohaterów wnosi istotny wkład w tę historię. Tu każdy jest po coś, a jeśli okazuje się być bezużytecznym ginie prędzej, czy później. Jednak moje mozoły zostają nagrodzone smakowitą ucztą literacką.
To fantasty z wysokiej półki.
#agaKUSIczyta
Pamiętam moment, gdy sięgnęłam po pierwszy tom. Chciałam jakoś wejść w treść tego monumentalnego dzieła, bo skoro każdy wyraża się o serii w superlatywach i porównuje do trylogii „Władcy Pierścienia”, to chyba coś tu musi być. Postanowiłam odkryć to coś. A skutek był taki, że jak już wsadziłam nos to przepadłam. Pochłonęły mnie strony powieści i fabuła i plastyczność języka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-06
Niedawno zanurzyłam się w lekturze „Ana Ana i jej czekoladowym tornadzie”. Mała, wesoła dziewczynka, raczej nie rezolutna, choć nader pomysłowa, zabrała się za pieczenie ciasta czekoladowego. Jednak czy to było pieczenie trudno stwierdzić, ale czekolada była z pewnością i to w całej kuchni. Nawet na oknie, bo jak zaczęło się ucieranie, tak fru, przeleciała kakaowa masa ponad stolikiem i wylądowała wielkim kleksem na oknie. Wiele się w tej kuchni działo, więcej czekolady było na ścianach niż w foremkach do pieczenia i choć sama akcja szybko się skończyła, tak wesołość po czytaniu została na długo. Podobnie jest z Tosią i choć tu czekolady brak, tak czytanie o jej przygodach przyprawia o zawrót głowy. Czytasz z emocjami, a te kolorują twoje policzki ni to na róż, ni na czerwień. Do tego szybciej zaczyna bić serce, a ekscytacja sięga u ciebie zenitu. Dlaczego?
Oto Tosia Tapata, mądra – jeśli nie mądrzejsza od dorosłych – dziewczynka, która należy do Tajnego Stowarzyszenia Szperaczy. By być członkinią pełną piersią musi jeszcze dorosnąć, ale póki co jej spryt i logiczne pojmowanie nawet najbardziej nieprawdopodobnych faktów nie ma sobie równych. A i odwagi u niej nie brak. To tajne Stowarzyszenie ma za zadanie zachowanie równowagi między tym, co realne, a tym, co magiczne. Bo tak, jak nie można cały czas machać różdżką, tak nie można twardo stąpać po ziemi – trzeba to wyważyć, by robić i to i to. Ale – jak to w życiu bywa – nie jest to tak proste, jak się początkowo wydaje. A co zrobić, gdy okazuje się, że legendarny bazyliszek nadal żyje? Ba, że jest GO sześciu, a nie – jak głoszą zapisy archiwalne – jeden?
Do tego dochodzą inne katastrofy – a to Syrenka warszawska znika, a to pomniki ożywają, a to zawalają się kamienice w jednym miejscu miasta, a złote oczy dziwnego stwora pojawiają się w kanałach. To coś znaczy i to coś będzie rozwikłane przez Stowarzyszenie. Ale, ale – tutaj zamilknę, bo to trzeba samemu poznać i doświadczyć na własnej czytelniczej skórze. Fabuły absolutnie nie można zdradzać, bo w niej tkwi cała tajemnica, ekscytacja i radość. W przygodach Tosi czytelnik się całkowicie zatraca. Ja się tak wczytałam, jak jeszcze nigdy w żadnej innej książce. Czułam się, jak Tosia Tarapata, która ma w sobie odwagę i która niczego się nie boi. Biegałam z nią po kanałach, wsadzałam nos czasem w nie swoje sprawy (w końcu dziewczynki są ciekawskie), a co najpyszniejsze - mogłam pić gorącą czekoladę w cukierni, w której opracowywano wstępny plan działań.
I nie trzeba doszukiwać się jakiegokolwiek uzasadnienia, by sięgnąć po tę książkę, tak jak i nie trzeba znać wcześniejszych przygód Tosieńki. Nie ma znaczenia ile masz lat, jaka jest pogoda za oknem i czy akurat się nudzisz czy nie. Zbyteczny jest jakikolwiek powód, a tym bardziej tłumaczenie się. Na Tosię Tarapatę czas jest zawsze i wszędzie, a sama lektura i oglądanie cudownych rysunków to rarytas – prawie jak picie gorącej czekolady z bitą śmietaną na wierzchu. Ta książka rozchmurza duszę, leczy umysł (bez leków i wizyty u specjalisty), poprawia nastrój i sprawia, że człowiek zdrowieje. Dlaczego? Bo nie dość, że się do trzymanej w rękach powieści uśmiecha, to czuje przypływ energii. Nagle stawy stają gibkie, bieganie nie sprawia kłopotów, a strach jakby się gdzieś ulotnił. „Tosia w Tarapatach” leczy chore ciało i porusza uśpiony umysł. We wnętrzu rodzi się dziecko, którym się kiedyś było. Wraca beztroska, dziecięca odwaga i lekkość. Aż chciałoby się pobawić w piaskownicy i stawiać z piasku babki. Och, co ja mówię, jakie babki? W jakim piasku? Chciałoby się raczej z tajemniczą mapą odkrywać skarby.
Same plusy.
A rysunki? Samoczynnie się do nich uśmiechasz. Czujesz magię. Stajesz się podrostkiem, który potrafi we wszystko uwierzyć i wszystkim się zachwycać. Ta książka tworzy wokół ciebie aurę jasną, jak słońce (choć biegasz po kanałach pod miastem). Jesteś Tosią, która jak już coś sobie postanowi, tak nie ma nikogo, kto by ją od tego powstrzymał. I tyle się dzieje – tyle trzeba racjonalnie wyjaśnić – tyle kątów zbadać...
Chwile z Tosią to uczta, która powinna trwać i trwać. Takie książki warto kolekcjonować i raczyć się nimi w każdym miejscu i czasie. Czytać głośno, lub w ciszy, czytać w nocy i w dzień i czerpać z nich radość raz za razem.
Słowem - Wspaniała.
Niedawno zanurzyłam się w lekturze „Ana Ana i jej czekoladowym tornadzie”. Mała, wesoła dziewczynka, raczej nie rezolutna, choć nader pomysłowa, zabrała się za pieczenie ciasta czekoladowego. Jednak czy to było pieczenie trudno stwierdzić, ale czekolada była z pewnością i to w całej kuchni. Nawet na oknie, bo jak zaczęło się ucieranie, tak fru, przeleciała kakaowa masa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-06
„Życie to chwila, którą można przegapić” - pomyślałam po skończeniu czytania. Można z cierpieniem w sobie, z urazą do całego świata i do siebie samej przejść ścieżką wybrukowaną pretensjami i roszczeniami do wszystkich i wszystkiego. Można, jak Karina, bohaterka powieści, wejść w dorosłość zamykając za sobą drzwi domu dziecka, w którym się wychowała i z którego ruszyła w świat. Można nie znać codzienności i trudów z nią związanych, bo przecież nikt jej na to nie przygotował. Trzeba znaleźć pracę, którą dobrze byłoby lubić, trzeba mieć dach nad głową i może kogoś szczerze pokochać, z kimś żyć... Trzeba posiąść sztukę wiary w siebie i w to, co przynosi każdy kolejny dzień. Trzeba za swoje życie – samodzielne – brać odpowiedzialność. Jednak scenariusze, które skrobie codzienność, często nijak mają się do tych skrupulatnie przygotowanych przez siebie. Jeden krok może zniweczyć wszystko, jedna niewłaściwa osoba u boku i stabilna dotąd konstrukcja wali się, jak domek z kart stawiany przy otwartym oknie. Wystarczy jeden tylko podmuch, jedno słowo za dużo, czy jeden gest za mało, a wszystko się zmienia. Zmienia się także własna psychika. A kobieta wychowana i dorastająca w bidulu? Jak ona znosi takie ciosy od życia? Czy jest bardziej wrażliwa, czy może wyzbyta uczuć?
Życie Kariny, bohaterki powieści, nie jest usłane różami, choć pozornie stwarza inne wrażenie. Jednak – jej były mąż okazuje się być despotą i tyranem, a każdy kolejny mężczyzna, jakiego spotyka na swojej drodze to zazdrośnik i strażnik jednocześnie. Każdy chce ją kontrolować, jakby zamknięcie w klatce miało dawać im pewność co do niej – jej uczuć i decyzji, jakby pozwalało odciąć ją od wszelkich znajomych. I pewnie dlatego jej życie to sinusoida. Gdy zaczyna być lepiej, to chwila moment znowu wszystko się wali. Karina, jak i inni bohaterowie z powieści, na swój sposób walczą z demonami zadomowionymi w duszy. Życie... Decyzje... Myśli... To wszystko czasem każdego potrafi przerosnąć, a psychika wysiada pierwsza. Zawsze jednak jest nadzieja, bo przecież wszystkie ścieżki prowadzą do dobra, w co wierzy Karina. Musi istnieć jakiś limit ciosów, które serwuje życie. Musi też być szansa dla siebie i chęć walki o siebie. Poddać się jest najłatwiej, to ucieczka tchórza. Sztuką jest powstanie i podniesienie głowy i życie mimo wszystko. Karina ma świadomość, że życie polega na zderzaniu się z rzeczywistością i jednoczesnym dążeniem do prawdy metodą prób i błędów. Czasem nadchodzi chwila, w której człowiek zdaje sobie sprawę, że to, co do tej pory traktował jako właściwą drogę, w rzeczy samej nią nie jest. Wtedy też odnajduje nową odpowiedź i opierając się na niej, dalej wiedzie swoje zwyczajne życie. To, co jest uznawane za życiową prawdę nieustannie się zmienia. Przeobraża – pewnie wraz z nami, z książkową Kariną także.
Nie chcę wnikać w treść, by jej nie zdradzać w jakiś sposób. Nie chcę opisywać wątków, by na końcu stworzyć z ich warkocz pełen zachwytów, bo nie o to chodzi. Warto przeczytać, by dopiero potem pomyśleć i wyciągnąć własne wnioski i spostrzeżenia. „Nowe życie Kariny” Marty Nowik to książka dla każdego. To plastyczna, ciekawa i skrupulatnie przemyślana historia dziewczyny, która czasem ma żal do tego, jak została wychowana, czy raczej jak NIE została WYCHOWANA, lecz chwilowe załamania potrafi przeinaczyć w działania. Czy jej się to udaje? Wsadź nos pomiędzy kartki i czytaj.
Są momenty, w których postępowanie Kariny cię irytuje, wręcz mierzi. Czasem zatrważa cię jej ślepota i samookłamywanie. I przyznam szczerze – nie jest to wybitna powieść z najwyższej półki, ale... Ale jest dobrą lekturą, która porusza myśli. Pisana lekkim stylem ujmuje swoją szczerością. Szybko trafia do serce wielu, ot, tak zwyczajnie. I to jest jej wielką zaletą. Wrażliwy czytelnik zespoli się z nią, a zwłaszcza z Kariną, z którą siłą rzeczy zacznie współodczuwać.
Ot nic nadzwyczajnego, a jednak...
#agaKUSIczyta
„Życie to chwila, którą można przegapić” - pomyślałam po skończeniu czytania. Można z cierpieniem w sobie, z urazą do całego świata i do siebie samej przejść ścieżką wybrukowaną pretensjami i roszczeniami do wszystkich i wszystkiego. Można, jak Karina, bohaterka powieści, wejść w dorosłość zamykając za sobą drzwi domu dziecka, w którym się wychowała i z którego ruszyła w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-05
Zastanawiam się, czy lepiej być leczącym, czy chorującym? Czy lepiej być lekarzem dusz i ciał, czy jednak lepiej być po drugiej stronie, czyli pacjentem choćby z niegroźnym katarem? Skąd te moje pytania? Oto, za sprawą Thomasa Bernharda jestem w małej miejscowości, w której każdy chce pomocy i każdy na nią czeka. Ludzie nagminnie chorują, a leczy ich jeden medyk. Z tej niewielkiej miejscowości, z której każdy lekarz, gdy tylko zdobędzie lepszą posadę i praktykę od razu ucieka, tu został tylko jeden posunięty w latach doktor. I, jakby nie patrzeć, jego praktyka zawodowa nigdy się nie kończy, ba, nigdy praktycznie nie śpi. To praca, od której się nie odpoczywa. W końcu od chorób i niedomagań nie ma przerw.
Do starego ojca przyjeżdża studiujący syn. Jest uczniem Wyższej Szkoły Górniczo-Hutniczej w Leoben i kształci się na górnika. Ojciec jest dumny z syna, jednak znacznie gorzej wypada córka, której psychika wymaga stałej terapii lekowej, a i ta często okazuje się zawodzić. Ich matka zmarła i została ich trójka, trójka budująca rodzinę, która rodziny raczej nie przypomina. Każdy mieszka gdzie indziej i nikt z nikim nie potrafi rozmawiać. Ich wzajemne relacje zanikają coraz bardziej. Są, ale nic o sobie nie wiedzą. Nie znają się w ogóle. „Tak długo mieszkamy pod jednym dachem, ale się nie znamy”, uzewnętrznia się doktor obcemu człowiekowi, którego akurat skończył badać.
Pewnego dnia ojciec zabiera odwiedzającego go syna na objazd po pacjentach. Starzy, schorowani ludzie przyjmują lekarza, a ten każdego bada i chcąc nie chcąc spędza z nim trochę czasu. Syn, jako towarzysz bierze w tym udział - jest obserwatorem własnego taty, ale i słuchaczem obcych sobie ludzi. Jednak staje się coś, co go zaskakuje. Podczas tych odwiedzin okazuje się, że i ojciec zaczyna mówić, a mówi o sobie, o życiu i o przeszłości. Rozmawia z chorymi, jednak owe początkowe dialogi stają się tak naprawdę monologami samotnych i chorych ludzi. Mówią o wszystkim, jakby gorycz skrywanych dotąd słów musiała z nich wreszcie, co sprawia, że i lekarz, w przypływie nieznanych mu dotychczas impulsów, uzewnętrznia własne troski. Syn, zatrwożony szczerością ojca, po raz pierwszy w życiu ma okazję słyszeć, by ten mówił o rodzinie z takim uczuciem i z takimi emocjami.
„Każde z nas absolutnie samo dla siebie, chociaż jesteśmy ze sobą niezwykle mocno związani. Całe życie to jedna wielka próba zbliżenia się do siebie nawzajem”. Syn spuszcza głowę, milczy.
Wizyty u chorych i rozmowy ukazują świat, który jest smutny, szary i jakże posępny. Obcy ludzie uzewnętrzniają się obcym, podczas gdy bliscy nie wiedzą o wielu troskach i zmartwieniach. Lekarz staje się dla nich powiernikiem i jednocześnie lekarzem dusz, bo to ktoś komu można się wyżalić, a i sama persona tego zawodu budzi u ludzi respekt. Ciało już słabe, zżarte zachłanną chorobą, ale te myśli, które nie chorują, te smutki... Ciału nic nie pomoże, ale trzeba sercu ulżyć choćby wyrzuceniem z siebie tej ciężkiej, zalegającej kamieniem prawdy. Trzeba poczuć lekkość w sobie, co jest czasem lepsze niż same leki i osłuchanie pleców.
Wdech, wydech...
Te rozmowy są różne. Nigdy optymistyczne. Te rozmowy stanowią sens „Zaburzeń”, a same odwiedziny doktora stanowią jedynie pretekst do zwierzeń. Ludzie tęsknią za sobą, lgną do siebie, lecz nie każdy ma odwagę mówić to tym, którym powinien. Ujawniają swoje troski komuś postronnemu, kto ich nie będzie oceniał. Szukają pocieszenia, które daje samo wypowiedzenie na głos tego, co dotąd siedziało w środku. Mówią o niesprawiedliwości, o smutku, o państwie, czy o własnej rodzinie. Mówią o marzeniach i straconych szansach. I nie ma znaczenia, czy chorym jest biedak, czy możny Pan, książę Saurau, do którego też zagląda medyk. Ci ludzie są jednakowi.
Thomas Bernhard sens swojej powieść skrył w słowach wychodzących z ust chorych ludzi. Powieść pisał zaledwie kilka miesięcy i wydawać by się mogło, że jest to spójna treścią książka. Wielu jednak doszukuje się w niej „zbitku” dwóch różnych. Jednak potrzeba rozróżniania musi i nam rzucić się w oczy? Chyba nie, bo nie o to tu raczej chodzi. Według mnie monologi pacjentów tej małej mieściny stanowią idealny film ówczesnych czasów. Ludzie żyją bez szans na lepsze dni. Osiada na nich marazm i niemoc. Przyplątują się choroby. I tak naprawdę nie ma znaczenia status majątkowy, czy pochodzenie. Wszyscy są równi wobec prawa i praworządności, jak i wobec siebie samych.
Bernhard idealnie nakreślił ludzkie troski, które do dziś niewiele nie zmieniły. I właśnie ta uniwersalność „Zaburzenia” stanowi wielki walor powieści.
#agaKUSIczyta
Zastanawiam się, czy lepiej być leczącym, czy chorującym? Czy lepiej być lekarzem dusz i ciał, czy jednak lepiej być po drugiej stronie, czyli pacjentem choćby z niegroźnym katarem? Skąd te moje pytania? Oto, za sprawą Thomasa Bernharda jestem w małej miejscowości, w której każdy chce pomocy i każdy na nią czeka. Ludzie nagminnie chorują, a leczy ich jeden medyk. Z tej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-01
To bardzo dziwne, kiedy dwoje nieznajomych zaczyna iść razem.
Dusze niewiele się różnią. Czy to Tygrys, Szczur, czy Żółw. Nawet dusza człowieka potrzebuje tego samego, a mały tego, co duży. Każda istota na świecie potrzebuje tego samego.
Są słowa, które otwierają drogę do spokoju. I nie musisz być lepszy od innych, nie musisz być szybszy, czy bystrzejszy, by lepiej się poczuć. Nie musisz być od nikogo lepszy, bo masz być dobrym dla siebie. I nie szukaj porównania. Dobro się ma, dobrym się jest. Wystarczy uwierzyć, a drzwi do spokoju same staną przed tobą otworem. Zamknij rozwartą bramę do cierpień, odsuń się od niej i przestań wyciągać do niej dłonie.
Zacznij żyć i delektować się tym życiem. Łap każdą, nawet najdrobniejszą chwilę - czyjąś obecność, zapach kwiatu, czy dotyk głazu. Przecież każda chwila jest wyjątkowym momentem danym tylko tobie – tylko i wyłącznie – tobie. To wyjątkowy moment w czasie i przestrzeni. Jest tylko dla ciebie, a jedyne co musisz zrobić, to docenić ją. Uśmiechaj się sam do siebie, nawet jeśli nikt nie widzi. Żadnego z momentów, jakie dostajesz, nigdy więcej nie przeżyjesz. Są ci dane na jeden raz, perełki, które tworzą twoje życie. Nanizaj je na nitkę, jak koraliki o tysiącu barw i noś z sobą, niech ci przypominają o tym, co było cenne i co jeszcze takie będzie. W ten magiczny sposób nie poznasz zmęczenia życiem. Nie doświadczysz nudy i apatii i bylejakości. Nie będziesz miał sam siebie dość.
Uspokój myśli, skup się na tym, co teraz i miej własne marzenia.
Słuchaj siebie. „Los prowadzi nas krętą ścieżką i chociaż czasem sytuacja może wyglądać bardzo źle, to nigdy nie wiemy, czy nie obróci się na naszą korzyść”.
Masz w sobie moc odczarowywania strachu i ciemności. Jesteś magikiem własnej duszy i oczu. Bądź za to wdzięczny...
Kot, który szukał Spokoju i poczucia Zen. Kot, który wyruszył w drogę, by położyć się w konarach drzewa dającego poczucie sensu Zen. Ten kot, który dotąd nauczał i poszukiwał w sobie dopiero podczas wędrówki poznał prawdę. On jest Zen i życie samo w sobie w każdej minucie. Dobrem czynisz dobro, puszczasz je w ruch, nadajesz mu sens sobą i swoimi dobrymi uczynkami. Pomagasz, uśmiechasz się, skupiasz na tym, co robisz teraz. Nie uciekaj myślami w odległe czay, nie wybiegaj na przód. Osadź się w tym czasie i miejscu i daj głowie i myślom wyhamować.
Zen to nic innego, jak poczucie pełni, spokoju i szczęścia. To zamknięcie oczu, wyciągnięcie twarzy ku jasnemu niebu i wewnętrzne ciepło. To zawierzenie siebie ogromnemu pięknu świata.
Kotem z opowieści jesteś ty.
#agaKUSIczyta
To bardzo dziwne, kiedy dwoje nieznajomych zaczyna iść razem.
Dusze niewiele się różnią. Czy to Tygrys, Szczur, czy Żółw. Nawet dusza człowieka potrzebuje tego samego, a mały tego, co duży. Każda istota na świecie potrzebuje tego samego.
Są słowa, które otwierają drogę do spokoju. I nie musisz być lepszy od innych, nie musisz być szybszy, czy bystrzejszy, by lepiej się...
2024-06-01
„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” powiedział Fryderyk Chopin, a od niego nasz mistrz muzyki zaczyna swój ostatni koncert, potem ożywia Beethovena. A potem nie ma już nic. Następuje paraliż ciszy, zatrważającej ciszy, która się nigdy nie skończy...
Wyobraź sobie, że siedzisz na widowni, gasną światła, zalega cisza. Cała sala czeka na wejście mistrza, który przywita słuchaczy skinieniem głowy po czym zasiądzie przy instrumencie, najczęściej bokiem do publiczności. Trwa cisza, cisza przed wielką chwilą, cisza przed muzyką. I nagle dźwięk, potem drugi... Zamykasz oczy i choć ciałem jesteś tu, w tej sali, to duszą jesteś gdzie indziej. Podróżujesz w sobie tylko znanych rejonach. Dajesz się unieść i zachwycić. Dajesz się melodyjnie otumanić.
Koncert mija nie wiesz kiedy.
Owacje na stojąco. Oklaskujesz mistrza, twojego przewodnika... Oklaskujesz jego ostatni koncert lecz tego nie wiesz. Nikt nie wie. Wie tylko maestro i jego lekarz. Po tym koncercie nie będzie o nim nic, nigdzie. Nie będzie go pośród ludzi, bo zniknie, wypisze się z życia, a to dzisiaj, to jego pożegnanie z dźwiękami, nutami i muzyką w całym spektrum. To osobisty hołd dla wieloletniej pasji, pracy i muzy.
Kurtyna opada, ktoś klaszcze, ktoś zaabsorbowany zbiera się do wyjścia. Ty stoisz i nieprzerwanie klaszczesz i choć nie wiesz, że to ostatni raz, że od teraz w życiu maestra nie będzie dźwięków, nie będzie nut, czy pięciolinii z kluczem wiolinowym, i choć nie wiesz, że to koniec, to tym klaskaniem okazujesz mu swój szacunek.
Maestro schodzi ze sceny. W nim panuje bezbrzeżna pustka, cisza opanowana przez chorobę.
Kiedyś Z. święcił tryumfy. Był charyzmatycznym artystą, którego nazwisko było jednym z pierwszych w świecie muzyki. Był przykładem tymczasowości bycia – i sławy i chwały i życia jednocześnie. I ów obraz dojrzał po ostatnim zejściu ze sceny. Jednak, co zaskakujące, mimo tej ulotności był bardzo silny psychicznie. Zmienił się pod wpływem choroby, lecz pozostał spokojny i wyciszony. Cierpiał z pogodą ducha, cierpiał w samotności, we wnętrzu, jakby upychał ból w sobie, jakby go ukrywał. Nie chciał litości, nie szukał pomocy, nie szukał towarzystwa, czy gwaru przy zagłuszaniu ciszy. Duchowa równowaga w nim sprawiała, że on sam, mimo choroby, stał się niemym wirtuozem własnych dźwięków. Bezgłośny wstrząs w nim wyciszył dawne roszczenia wobec świata i ludzi. Gdy po wielu długich miesiącach szpitalnego leczenia trafia do uzdrowiska, to w tym odciętym od świata miejscu prosi tylko, by uszanowano jego przyjazną samotność. Wiele? Nie, niewiele. Twarz tego człowieka, jak i on sam nie zachęcały do przyjaźni. Uczestniczył we wspólnych posiłkach, lecz tuż po nich opuszczał skupione nad talerzami towarzystwo.
Jednak pewnego razu, na przekór sobie, odsłania się nieco... Mówi zbyt wiele o sobie, jakby tego potrzebował. Nie kalkuluje wypowiadanych słów, ani tego, o czym mówi. Mówi, bo potrzebuje. Jednak następny dzień serwuje kaca nadmiernej wylewności i ponownie Z. zamyka się w sobie.
Po kilku dniach każdy z kuracjuszy opuszcza uzdrowisko. Każdy bez pożegnania wraca do swojego, głupiego czasem, życia, by ciągnąć je dalej.
Potem jest cisza, paraliż czasu i zegara, aż pewnego dnia dostajesz wiadomość, że on, że wielki Z. nie żyje i zostawił coś dla ciebie. Odnajdujesz zapiski, wyrwane z kiedyś wspomnienia, które miały to istotne znaczenie dla Z. Poznajesz kawałek przeszłości, która go zabiła. Była kobieta i pasja efemerycznej namiętności i choroba i leki i balans na granicy śmierci, a potem była cisza. Cisza czekania na koniec.
Życie to dziwnie apatyczny reżyser. Podobnie rzeczywistość, która jest chorobą, a ta tyle samo człowiekowi daje, co odbiera. I o tym jest poniekąd ta powieść. To historia ludzkiego życia, które się nagle urwało bez ostrzeżenia. Dlatego trzeba żyć, akcentuje między słowami autor „Siostry”, Sandor Marai. Nie bać się euforii i odrzucać strach, który ją blokuje. „(...) Życie jest trucizną, jeśli się w nie nie wierzy. Trucizną jeśli jest jedynie narzędziem do zaspokajania próżności, ambicji czy zazdrości”.
W tej powieści ważną, według mnie, jest subtelna, muślinowa wręcz ścieżka dźwiękowa, którą autor wygrywa w tle fabuły. Tej misternej acz cichej muzyce towarzyszą wspomnienia chorego kompozytora, który nałogowo dostaje przeciwbólowe środki narkotyczne. Natężenie bólu to muzyka, której nie sposób zapisać nutowo. Każdy zastrzyk to inna melodia, melodia choroby i ciała i reakcji na nią. To muzyka, która narzuca swój rytm i swoje tony. To muzyka, którą tworzy ból rozpanoszonej w ciele choroby. Dlatego Z. woła o nie, błaga, czeka na ich królowanie w swoim obiegu. I pewnie te strzykawki zabiłyby go, gdyby nie kobiecy głos: „Chcę, żebyś żył”. Te kilka słów staje się wybawieniem. Łapie się resztek sił w sobie i odwraca od śmierci, która już wyciągała swe pazerne szpony. „Nie teraz” – szepcze do kostuchy, „jeszcze musisz poczekać”.
Jeszcze jeden oddech, jeszcze to drżenie strachu nocną porą, kolejne kilka chwil życia. Wszystko staje się wibracją. Muzyka to nieodłączna część życia, nawet na szpitalnym łóżku. Do Z. dochodzą dźwięki wyrwane ze szpitalnej codzienności. Głowa trzeszczy, ból dźga gdzieś we wnętrzu, słychać szum płynącej żyłami krwi i bicia serca. Muzyka to królowa głęboko ukrytego osobistego wszechświata.
Sandor Marai to literacki muzyk, który w „Siostrze” sięgając po nuty z pięciolinii wkleił je na stronach książki tworząc w ten sposób historię Z. Bez muzyki ludzka egzystencja staje się chorobliwa i przygnębiająca. Muzyka w pewien niewytłumaczalny sposób wycisza to, co rozedrgane, wprowadza równowagę.
Muzyką są też słowa. „Chcę, byś żył”.
Podczas czytania, na przekór ciszy, rób przerwy dla muzyki. Słuchaj i czytaj, czytaj i słuchaj. Nie spiesz się. Baw się melodiami, sczytuj słowa, twórz nowe kompozycje słowno-nutowe. Pisz w sobie stając się czytelniczym melomanem, smakoszem dźwięków i czasu i słowa. Daj sobie przyzwolenie na wycofanie z biegu codzienności i na usłyszenie siebie w sobie. Poczuj paraliż Z., poczuj to, co on. Zasmakuj w samotności i jednocześnie uważaj na siebie. Podczas lektury stracisz kontrolę nad własnymi emocjami, a to samo w sobie świadczy o wybitności tej książki.
To perełka pośród szaroburych kamieni. Nuta, pośród hałasu.
Pochyl nad nią czoło.
#agaKUSIczyta
„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” powiedział Fryderyk Chopin, a od niego nasz mistrz muzyki zaczyna swój ostatni koncert, potem ożywia Beethovena. A potem nie ma już nic. Następuje paraliż ciszy, zatrważającej ciszy, która się nigdy nie skończy...
Wyobraź sobie, że siedzisz na widowni, gasną światła, zalega...
„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i pianista. Słowa, dźwięki, litery i my. Ludzie od gadania.
Dźwięki są ulotne, acz wychwytywane przez uszy. Są takie co zostają w nas na dłużej, są takie co tylko latają jak motyle i szybko znikają tracąc na znaczeniu. Ktoś coś powie, my pomyślimy, skomentujemy lub przemilczymy. Bo jeśli ktoś uznaje siebie za wszystkowiedzącego to kim może być? A my? Kim my jesteśmy w jego oczach? Do niewiedzy większość boi się przyznać. O pomoc mało kto poprosi. Szkoda nam czasu na mądre rozmowy rozwiewające wątpliwości. A szkoda.
Lepiej wiedzieć, czy nie wiedzieć? A jeśli nie wiemy, to czego tak naprawdę? Filip Springer zaprosił do rozmowy, ba, do monologów ludzi różnych profesji w czasie pandemii. Ta zatrwożyła wszystkich i wszystkich zamknęła w domach. Do strachu i niepewności mało kto się przyznawał, acz każdy odczuwał. Nie wiem, co będzie jutro... Nie wiem, czym jest życie. Kim jestem ja? Ludzie pytali czterech ścian mając nadzieję, że pytania rzucone w przestrzeń powrócą z gotowymi odpowiedziami. I co? Czekanie zmuszało do zadumy nad sobą. Do zatrzymania czasu w sobie.
A wielu rzeczy nie wiemy, nie znamy i nie będzie nam dane tego zmienić.
„Więźniowie, zakładnicy, których pamięć lub umysły, gdy siedzieli w strachu i poczuciu beznadziei, niezależnie od sytuacji, w jakiej się znaleźli, dosłownie otwierały się jak książki i podsuwały tyle różnych rzeczy, o których, jak im si wydawało, zapomnieli lub o których nie wiedzieli, że je wiedzą, jak gdyby oni sami stali się wszystkimi przeczytanymi książkami i wszystkim, czego się nauczyli i co zrobili w swoim życiu”.
Filip Springer taką publikacją bardzo mnie zaskoczył. Nie tyle samym pytaniem - Czego „Nie wiem”, ale i kierunkiem owych dociekań. Autor kojarzy mi się z architekturą, urbanistyką przestrzeni, czy budownictwem z jego brzydotą i pięknem zarazem, ze zdjęciami najczęściej czarno białymi, które zatrzymują odciśniętą rękę historii. Łączę go z czasami PRL, o których przypomina, i do których co jakiś czas z sentymentem wraca. Springer to w moich oczach ktoś, kto bawi się mijającym czasem i zmianami, jakie zachodzą w szerokim spektrum. A tu? Tu mamy wypowiedzi, próby odpowiedzi połączonych z własnymi przemyśleniami i dywagacjami, jakie się akurat nasuwają. To zdania, w których rozmówcy przyznają się bez wstydu i strachu, że wiele nie wiedzą i mają świadomość, że w życiu nie dojdą do punktu, w którym całą wiedzę zdobędą. I nie ma w nich oporu, że to nie wypada, że oni przecież muszą wiedzieć wszystko lub prawie wszystko, że ktoś taki, jak oni, ludzie z wykształceniem z wysokimi stanowiskami – że oni czegoś mogą nie wiedzieć. Tu każdy mówi wprost – nie wiem.
Gdyby nie izolacja w pandemii można by wszystkie te osoby posadzić przy jednym, wielkim stole i przy słodkościach rozmawiać, rozmawiać i rozmawiać bez końca. Rozmawiać o wiedzy i niewiedzy, o sobie, o zagubieniu, o pracy, o pasjach zmierzających do poznania. O samorozwoju, który podnosi apetyt na zdobywanie coraz większej mądrości. Można by rozmawiać o depresji, czy dojściu do muru w poszukiwaniach, który hamuje i blokuje. I choć spotkanie wszystkich tych rozmówców nie odbyło się, to warto tych ludzi posłuchać i czerpać z nich mądrość. Słuchać. Bo, jak powiedziała Anna Nacher: „(...) warto pielęgnować sferę nie wiem”.
Nie zmuszaj się do czytania całości podczas jednego wieczoru. Rób przerwy pozwalające osiąść słowom w tobie. Rób przerwy, myśl i czytaj, zastanawiaj się i czytaj. Nie spiesz się. Bądź czytelniczym niewiadomym, smakoszem poznania.
#agaKUSIczyta
„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i pianista. Słowa, dźwięki, litery i my. Ludzie od gadania.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDźwięki są ulotne, acz wychwytywane przez uszy. Są takie co zostają w nas na dłużej, są takie co tylko latają jak motyle i szybko znikają...