Bez serca Marissa Meyer 7,5
ocenił(a) na 416 tyg. temu Ufff... skończyłam!
Ta książka była... o rety. Nawet nie wiem co powiedzieć, by zabrzmiało to mądrze. No nic, skłonię się do kolokwialnego i oklepanego określenia "nudna".
A skoro już je użyłam, to nie zdziwi nikogo fakt, że książka mnie nie urzekła.
Przyznam bez bicia, że oryginalnej "Alicji w krainie czarów" Lewisa Carrolla nigdy nie lubiłam i nie polubię. Po książkę "Bez serca" sięgnęłam z uwagi na moją miłość do "Sagi Księżycowej" Marissy Meyer, która niegdyś zupełnie mnie oczarowała. Mając więc pewne wotum zaufania do autorki sięgnęłam po jej kolejne dzieło, w nadziei że będzie to lekka i zabawna rozrywka na ferie.
Nie mogłam być bardziej w błędzie.
Coś, co wydawało się być przyjemnym zajęciem na góra trzy dni, stało się tygodniowym utrapieniem.
Jaki jest mój główny zarzut przeciwko książce?
Była długa. ZBYT długa. Bez problemu można byłoby skrócić ją o jakieś 150 stron, zwłaszcza że przez pierwsze "większe pół" książki akcja kręciła kółka i tylko nieznacznie szła do przodu. Jakoś tak się złożyło, że miałam przyjemność czytać ją na czytniku i dokładnie odnotowałam moment, w którym akcja zaczyna się rozkręcać, co akurat wypadło na 70 % książki. Fabuły nie potrafię nawet po skończeniu podłożyć do najprostszej struktury trzech aktów, bo przez 1/3 książki nic się nie dzieje. Kiedy kończy się protasis nie mam zielonego pojęcia. Przez cały początek i (jak zgaduję) rozwinięcie historii bohaterowie jedynie jeździli na różne wytworne spotkania towarzyskie, które przebiegały identycznie, jakby były wielokrotnie przerysowywane przez tą samą kalkę. Zaczynały, przebiegały i kończyły się niemal zupełnie tak samo, z drobnymi wyjątkami. Do tego całą radość śledzenia losu głównej bohaterki odbiera fakt, że zaczynając czytać ma się świadomość dokąd wszystko zmierza.
Niepotrzebna obszerność i bolesna przewidywalność zdarzeń to tylko wierzchołek piętrzących się wad, do których między innymi należą bohaterowie. Wszyscy razem i każdy z osobna. W tej książce zabrakło jakiejkolwiek postaci do której czułabym sympatię. Wszyscy byli albo fałszywi, albo aroganccy albo w jakiś sposób pokręceni (tak, jasne, Kraina Czarów, rozumiem). To samo tyczy się relacji. Te, które nie miały być w zamierzeniu toksyczne, wyszły na płytkie albo dwulicowe. Sam wątek miłości od pierwszego wejrzenia wypadł słabo, a chemii między bohaterami nie było czuć ani odrobinę. (Po głębszym zastanowieniu to nawet żenujące, że po zaledwie jednym spotkaniu z Jokerem Cath miała o nim bądź co bądź erotyczne sny)
Skoro już dotarłam do głównej dwójki gołąbeczków nie sposób nie wspomnieć o ich wadach.
Na pierwszy ogień weźmy Catherine, która jest nudna, nawet jak na standardy młodzieżowych bohaterek. Nie mam pojęcia, co niby Figiel w niej widział. Ciągle powtarzane jest, że jest inna niż te wszystkie dziewczyny z arystokratycznych rodów, a to tylko dlatego, że ma niesubtelny śmiech, a zamiast haftowania lubi piec (cóż za nietypowe hobby, po prostu szok!). Oczywiście czytając wiemy, że chłopak w przeciwieństwie do Króla, nie zakochał się w niej ze względu na wygląd, a jej urokliwy charakterek. W praktyce jednak cała osobowość Catherin schodziła do tego, że dziewczyna nie potrafi podejmować własnych decyzji. Byłoby to nawet w porządku, gdyby podczas książki przechodziła jakąś - zaznaczmy - wiarygodną przemianę. Bo nawet kiedy zaczyna się w jakiś sposób postawiać rodzicom, jej rola ogranicza się jedynie do przystania na czyjąś propozycję. Sama nigdy nie wychodzi z inicjatywą. Do tego dochodzą widoczne problemy z kreowaniem jej światopoglądu, czy zwyczajnie podejścia do życia. Na przykład, na początku książki z uporem wmawiane jest czytelnikom, jakoby Cath była perfekcjonistką, która wszystko musi mieć dopięte na ostatni guzik, ale czytając historię tak na prawdę cecha ta całkowicie się traci. (Może dlatego, że lekko gryzie mi się to z wizją rozmarzonego, szalonego cukiernika, jeśli wiecie, co mam na myśli)
Natomiast osoba Figla jest idealizowana pod każdym możliwym względem. Nie widzę sensu rozpisywania się o nim, jeśli jedno słowo oddaje całą jego postać, a tym słowem jest zdecydowanie słowo "idealny". Nawet kiedy wychodzą na niego pewne brudy, dalej jest doskonały i taki niewinny. To przecierz nie tak, że był jakimś złodziejem, oszustem, krętachem, zwodzicielem, czy żołnierzem w armii jakiejś Białej Królowej walczącym na wojnie, a co za tym idzie na pewno nie był mordercą (w końcu tą etykietkę ktoś już miał zaklepaną) W tym miejscu książka zmusiła mnie do podjęcia dygresji na temat etyczności pewnych czynów, co jednak można skwitować stwierdzeniem, że cel uświęca środki. I żeby nie było, nie usprawiedliwiam postępowania Petera Petera (który od początku był mega podejrzanym typem),jednak razi mnie zupełny brak jakiejkolwiek oznaki krytycznego myślenia ze strony Cathrin w stosunku do jej idealnego, Bogu ducha winnego jokera-męczennika.
Odnoszę wrażenie, że w przypadku postaci zupełnie zabrakło Pani Meyer pomysłów. Co do budowania Krainy; lubię kiedy magia w książkach działa na ściśle określonych zasadach, ale w tym przypadku pożądana byłaby chociaż szczypta abstrakcyjnej wyobraźni. Autorka ewidentnie czerpie inspiracje od Tima Burtona i jego ekranizacji z 2010 roku, ale to jednak trochę za mało. Zabrakło świeżości i oryginalności. Najciekawsze fragmenty, to te, które dzieją się na plantacji dyń. Gdy się je czyta wieje chłód i przebiega dreszcz, ale jest ich tyle że możnaby policzyć na palcach jednej ręki. A szkoda, bo zamiast słabego romansidła, można było zrobić z tego dreszczowiec, albo jakiś paranormal-magic-crime-story i byłoby to znacznie bardziej porywające.
Wtrące jeszcze, że zdecydowanie zabrakło przedstawienia, jak sytuacje dziejące się w królestwie wpływają na morale mieszkańców. Spłycenie wszystkiego do stwierdzenia, że "mieszkańcy Kier są zbyt beztrosko szczęśliwi, by myśleć o smutnych rzeczach", jest jak na mój gust tanim pójściem na skróty.
Ostatnie dwa, czy trzy rozdziały niepotrzebne. Byłoby o wiele lepiej gdyby książkę zamykała scena, w której Cath przychodzi do zamku by zmusić Króla do ślubu, zamiast bezsensownie rozwlekać to na kolejne czterdzieści kilka stron.
To były pokrótce wady, a teraz plusy:
• językowo i stylistycznie przyzwoita
Podsumowując: "Bez serca" to książka bez ikry, której nie polecam, chyba że doskwiera komuś zbyt dużo wolnego Czasu. Nie jest oczywiście najgorsza, wiec nie ma powodu mijać ją szerokim łukiem. Do mnie nie trafiła, ale może po prostu nie leżą mi takie "romantasy" (czy jak to się teraz nazywa...) Niemniej jestem trochę (bardzo) rozczarowana i po następną książkę Marissy Meyer sięgnę zdecydowanie ostrożniej.