Świat bez nas Alan Weisman 6,9
ocenił(a) na 77 lata temu Książka z prawdziwego gatunku SF, bo Science tu ma kluczową rolę a Fiction, wbrew pozorom, nie do końca jest fikcją. Czy zastawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby nagle, w bardzo krótkim czasie zniknęli ludzie? Jak potoczyły by się losy planety i tego, co po sobie pozostawiła cywilizacja? Oczywiście nagłe zniknięcie ludzkości nie jest możliwe, poza ewentualną sytuacją zderzenia Ziemi z jakąś wielką planetoidą, ale wtedy po prostu i tak nie będzie czego po nas, i nie tylko po nas, zbierać. Nawet bardziej prawdopodobna totalna wojna nuklearna chyba nie wymaże zupełnie ludzkości, co najwyżej drastycznie ją redukując i sprowadzając do izolowanych niewielkich populacji cofających się do epoki kamienia łupanego. Weismana jednak nie interesuje to, czy taki scenariusz w ogóle jest możliwy, ale interesuje to, jak bardzo nasza cywilizacja jest trwała, ile z niej i jak długo może przetrwać, gdyby naprawdę zabrakło ludzi. Jak zareagowała by na to przyroda. Czy poradziła by sobie z ropiejącymi ranami pozostawionymi przez Homo jakoby sapiens. W kolejnych rozdziałach autor przeprowadza nas przez takie eksperymenty myślowe. Niektóre rozdziały są ciekawsze, niektóre mniej, ale to zależy chyba bardziej od zainteresowań danego czytelnika niż od polotu autora. Zaczyna się niewinnie. Weisman przedstawia nic innego, jak proces znany i badany przez naukowców od lat. To nic innego, jak sukcesja ekologiczna, tyle, że nie dotycząca zmiany jednego, w miarę naturalnego ekosystemu w inny a sukcesję sztucznego ekosystemu człowieka, czyli obszarów zajętych przez beton, stal i szkło, naszych miast i domów. Tu chwilami lektura może troszkę nudzić, zwłaszcza, że ilustracji jest mało a nie każdy (raczej tylko nieliczni) są w stanie sobie wyobrazić kolejne gatunki traw, krzewów i krzewinek oraz drzew stopniowo zarastających nasze ogrody, pola, ale i … domy poczynając od dachów i strychów, na salonach skończywszy. Choć autor sporo miejsca poświęca również Europie, wymienia również przykład Puszczy Białowieskiej jako jednego z nielicznych już kompleksów w miarę pierwotnego ekosystemu, sporą część rozważań poświęca temu, co mu bliższe, czyli USA. Stąd też proroctwa dotyczące zagłady przedmieść z Ameryki nie do końca odpowiadają temu, co by się stało z naszymi przedmieściami. W Ameryce masowo stawiane są domki z byle jakich, nietrwałych prefabrykatów, które bez odpowiedniej konserwacji i systematycznej pielęgnacji dość szybko ulegną naporowi czynników biotycznych i abiotycznych. W Europie jednak, przynajmniej we wschodniej części, nadal buduje się solidne, murowane domy. Ale to jedynie jest kwestia czasu, kiedy odpowiedniki amerykańskich mikrobów, chwastów, krzewinek i grzybów zaczną dokonywać systematycznej ekspansji i dewastacji naszych domów, gdyby nas zabrakło. Dalsze rozdziały już są dużo ciekawsze. Zagłada wielkich miast, zwłaszcza tych nadbrzeżnych w kontekście podnoszącego się poziomu mórz nie napawa optymizmem. I to nie jest już SF. W USA wydaje się miliardy dolarów na ochronę nadmorskich kompleksów hotelowych, wieżowców, ale i metra, żeby ochronić je przed morską wodą. A co, gdyby nas zabrakło? Dalej jest jeszcze ciekawiej. Miasta i przedmieścia przyroda odbierze sobie we względnej ciszy przerywanej tylko okresowo przez zawalenie się tego czy innego wieżowca. Ale są miejsca, gdzie w dość krótkim czasie bez nadzoru ludzi może dojść do wręcz apokaliptycznych scenariuszy. Tu spore wrażenie wywarła na mnie wizja zagłady gigantycznego kompleksu petrochemicznego w Huston. Nie powstydził by się go żaden najlepszy film katastroficzny. Pozostawimy na tej planecie również inne, jeszcze bardziej złowieszcze i apokaliptyczne ślady. A są nimi pozostałości i odpady po energetyce jądrowej. Ktoś może twierdzić, że to są jakieś bajania nawiedzonego zielonego lewaka. Niestety nie. Nawet takie potęgi jak USA nie mają do końca rozwiązanego trwałego i bezpiecznego składowania takich odpadów, co Weisman opisuje. Od wizji, co by było gdyby, autor dość płynnie przechodzi do tego, co jest i co będzie narastać, jeśli ludzkość nie zniknie a przynajmniej jej liczba w radykalny sposób się nie zredukuje w krótkim czasie. Mamy więc obraz gigantycznego samoorganizującego się wysypiska śmieci na … Pacyfiku. Każdy kawałek plastiku niefrasobliwie wyrzucony za burtę łodzi jak i wszystko to, co nawet przez przypadek przez sztorm zostanie zmiecione z pokładu transportowców (a są to tysiące i miliony ton) wcześniej czy później w postaci mniej lub bardziej zmienionej trafia poprzez morskie i oceaniczne prądy do pewnego rejonu Pacyfiku rozciągającego się na setki kilometrów i tam zaczyna wirować niczym w karuzeli. W rejonie tym wiele statków ma problemy z przepłynięciem przez unoszące się zwały śmieci. To, co duże unosi się na powierzchni, ale wiele metrów w głąb w toni wodnej niczym plankton unoszą się drobinki wszelkich tworzyw sztucznych cierpliwie przygotowywanych przez naturalne rozdrabniarki. Są na świecie plaże, również w Europie, gdzie całkiem spory procent piasku nie stanową ziarenka piasku czy rozdrobnionych muszelek a właśnie drobiny tworzyw sztucznych. Czy przyroda sobie z tym poradzi? Nawet gdyby nowych dostaw zbrakło, będzie to trwało kilkaset, jeśli nie tysięcy lat. W skali geologicznej mgnienie oka, w naszej wieczność.
W książce trafiają się też rozdziały nie do końca pasujące do całości, co nie znaczy, że nie ciekawe. Mamy więc rozdział o gwałtownym wyginięciu paleolitycznej megafauny, zwłaszcza obu Ameryk, co obecnie przypisuje się ekspansji ludzi na ten kontynent. Abstrahując od tego czy człowiek był główną czy jedyną przyczyną tej hekatomby, temat ten nie pasuje do książki. Podobnie jak jeden z ostatnich rozdziałów opisujących potencjalnie najtrwalszy ślad po człowieku w kosmosie, tzw. przesłanie do innych cywilizacji wysłane w sondach Pioneer. Co to ma wspólnego z tym, że mogło by nas nagle zabraknąć na Ziemi? Nic.
Czego brakuje w książce? Brakuje głębszej analizy tego, czy w ogóle i w jakich okolicznościach scenariusz gwałtownego zejścia gatunku Homo sapiens z tego padołu mógłby się urzeczywistnić. Tymczasem nie ma znaczenia czy byśmy zniknęli czy nie. Scenariusz gwałtownego upadku światowej cywilizacji jest jak najbardziej realny w każdej chwili. W średniowieczu „czarna śmierć” w Europie dokonywała tak wielkich spustoszeń, że niewiele brakowało do kompletnego upadku ówczesnej cywilizacji. Pojawienie się obecnie patogenu, z którym sobie nie poradzimy, jest nadal realne a wobec faktu gigantycznego przeludnienia Ziemi i niemal kompletnego braku naturalnych barier roznoszenia się epidemii, może spowodować upadek całej ludzkiej cywilizacji szybko sprowadzając nas do izolowanych grupek podobnych do tych z wizji z „Mad Maxa”. Taki kryzys ludzkości nie będzie się różnił specjalnie w skutkach od wizji zniknięcia człowieka w ogóle.
W ostatnim rozdziale pojawia się bardzo kontrowersyjna myśl Weismana, również nie do końca w temacie książki, co należało by zrobić, żeby zahamować gwałtowny przyrost ludzkości. Myśl o tyleż kontrowersyjna i bulwersująca, że nie rozwinięta i nie dyskutowana. Otóż Weisman pisze, że jedynym skutecznym sposobem na powstrzymanie gwałtownego przyrostu ludzkości ponad ekologiczną pojemność środowiska, czyli Ziemi, było by wprowadzenie zasady jedna kobieta – jedno dziecko. To w dość krótkim czasie, rzędu kilkudziesięciu lat, nie tylko by zatrzymało wzrost liczny ludzkości ale nawet zredukowało jej ilość. Brak dyskusji nad tak szalonym pomysłem szkodzi skądinąd ciekawej i mądrej książce strasznie. Już widzę oskarżenia o propagowanie eugeniki, faszyzm etc. Patrząc na pomysł Weismana z punktu widzenia jedynie logiki i matematyki jest to pomysł słuszny, ale jak większość utopii, z komunizmem włącznie, jest niemożliwy do wprowadzenia bez totalnej, brutalnej dyktatury światowej. Bo jest absolutnie wbrew ludzkiej naturze. A i tak, jak historia pokazuje, nawet w najkrwawszych dyktaturach istniały grupy opozycyjne wyłamujące się z zakazów. Choć to już nie temat książki, pozwolę sobie nieco tu podyskutować. Weisman nie wspomina, że idea jedna kobieta – jedno dziecko już została wprowadzona w najludniejszym kraju świata i kraju, którego ludność stanowi wielki procent całej ludzkości. Pomijając kwestie etyczne chińskich nakazów i sposób egzekwowania tego prawa, dość szybko okazało się, że nie da się kontrolować w ten sposób ludności a ona sama dostosuje się do nakazów w najmniej spodziewany sposób. Poprzez nieprzemyślaną politykę jednego dziecka Chińczycy mocno zaburzyli nie tylko demografię kraju w sensie wiekowym (gwałtowne starzenie się społeczeństwa) ale również jakościowym. Nastąpiło mocne zaburzenie w proporcji płci. Niestety mentalności i zwyczajów w wielu kulturach nie da się zmienić ustawami. Weisman zapomina również, że ograniczenie przyrostu ludności w wielu obszarach następuje od dawna. W bogatych, a przynajmniej nie biednych krajach północy i zachodu spada dzietność na potęgę. Mniejsza o problemy demograficzne. To problemy lokalne danych społeczności. Upowszechnienie edukacji, opieki zdrowotnej, ale i środków antykoncepcyjnych skutkuje już od wielu lat wyhamowaniem przyrostu naturalnego. Dochodzą do tego problemy z płodnością, które – czego nie chcą zrozumieć ślepi prorocy różnych religii – nie są żadną karą boską a skutkiem rozwoju naszej cywilizacji, zwłaszcza gwałtownej chemizacji całego naszego środowiska od połowy XX wieku. Wiele ze związków chemicznych, które wdychamy i spożywamy ma działanie parahormonalne zakłócające naszą homeostazę. W efekcie nie tylko gwałtownie rośnie ilość chorób nowotworowych, ale i problemy z płodnością. Mamy więc rejony, gdzie w zamierzony lub niezamierzony sposób udało się ograniczyć przyrost naturalny bez totalitarnych metod. Problem w tym, że mamy jeszcze jakieś 80% planety, gdzie nieograniczona płodność jest wyróżnikiem szczęścia, choć niekoniecznie dobrobytu a dawne zwyczaje i współczesne światowe religie, niejednokrotnie z totalitarnymi reżimami pod rękę, zakazują stosowania środków antykoncepcyjnych. Jeśli pod tym względem mentalność ludzka się nie zmieni, szybciutko dojdziemy do 10 miliardów ludzi, przekroczymy tę ilość a potem zaczniemy jak lemingi masowo rzucać się ze skał po drodze wyżynając się o byle co. Bo na drugą zieloną rewolucję raczej nie ma co liczyć.
Podsumowując – książka warta lektury, skłania do myślenia.