Tom pod względem emocjonalnym przesycony chłodem, goryczą, poczuciem rozczarowania. Dobitne świadectwo bankructwa idei bycia razem, splajty dialogu ("miały być pytania wyszły odpowiedzi"),przewiercające rzeczywistość aż do lingwistycznych z ducha redukcji, jakby autor chciał powiedzieć za bohaterem szekspirowskiej "Burzy" - "język mi dałeś; cała z tego korzyść, że mogę przeklinać". Mroczne, mocne, poruszające.
Zaczyna się od genialnego Intro u zatrzaśniętych bram. Wieloznaczne, mocne otwarcie. Kolejne wiersze dookreślają miejsce i jeszcze całkiem udanie płyną nurtem ośmielonej wyobraźni. Składnia bardzo często zrywa ciągi logiczne ciekawie korzystając z formy anakolutu. Niestety im bardziej figury retoryczne sięgają po konkret, tym częściej ocierają się o patos i kicz. Pole wiersza zarasta liryczny sporysz. Szkoda, bo zdarzają się w tych wierszach genialne momenty oparte na nietuzinkowych porównaniach i jukstapozycjach. Niestety Doba hotelowa przypomina nieuregulowany ogród, w którym zamiast niezbędnej odautorskiej interwencji, powoływane zostają kolejne byty, które przesłaniają (zaśmiecają) semantyczny obraz. I nie mam nic przeciwko wyglądającym z okien chwastom, pod warunkiem, że nie są rekwizytem przejmującym kontrolę nad topografią wiersza.