-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać30
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant3
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2024-06-07
2024-06-06
Okres sowieckiej okupacji Wilna 1940-1941.
W 1941 roku władze sowieckie zaczęły wywozić zamożnych wilnian na Syberię. Rodzinie Szoszany udało się uniknąć wywózki, zostali oni skreśleni z listy deportowanych.
Wkrótce po tym Niemcy zapanowali nad Wilnem. Autorka miała wtedy dziewięć lat.
Niemieckie wojsko wspierane było przez faszystowską policję litewską.
W książce opisane są dzieje rodziny żydowskiej, zmuszonej do przeprowadzki na teren getta wileńskiego, w którym panowały rygorystyczne zasady oraz nędza egzystencji.
Szoszana uaktywnia w pamięci, spisując na papier wiele epizodów, które miały w nim miejsce. Toczące się akcje deportacyjne, zmuszały do ukrywania się. Mieszkańcy getta w najróżniejszy sposób tworzyli kryjówki, w których odcięci od niemalże powietrza czekali na pozorne bezpieczeństwo.
Nie każdy miał możliwość dotarcia do partyzantów ukrywających się w lasach, zwłaszcza gdy bramy getta zostały zamknięte lub całkowicie zlikwidowane.
Po likwidacji getta zaczęła się selekcja, czyli na prawo - życie, na lewo - śmierć. Dzięki odwadze, wielkiemu wysiłkowi fizycznemu jak i psychicznemu, oraz niezwykłej pomysłowości poderwanej przez serce matki, Szoszana przeżyła, mimo, że została skierowana na lewo. To była prawdziwa, niestrudzona walka o przetrwanie, niestety nie ostania.
Autorka wraz z matką zostały wywiezione do obozu Kaiserwald, który przed wojną był ośrodkiem wczasowym. I tak oto miejsce spokoju, radości i lekkości zamieniło się w trwożne, a śmiech zastąpiły strach, rozpacz i łzy.
Tuż po nim przyszedł czas na obóz Stuffhof, z którego (jak zaznaczył niemiecki oficer) wyjść można jedynie przez komin.
Kobiety resztkami sił pokonywały kolejne etapy udręki, walcząc o życie.
Książka bardzo przejmująca. Uwydatniająca brzydotę wojny i jej skutki. Płynnie napisana, brak w niej jakichkolwiek niedoskonałości.
Jest zarazem cennym materiałem zapoznawczym, przekazanym następnym pokoleniom.
Okres sowieckiej okupacji Wilna 1940-1941.
W 1941 roku władze sowieckie zaczęły wywozić zamożnych wilnian na Syberię. Rodzinie Szoszany udało się uniknąć wywózki, zostali oni skreśleni z listy deportowanych.
Wkrótce po tym Niemcy zapanowali nad Wilnem. Autorka miała wtedy dziewięć lat.
Niemieckie wojsko wspierane było przez faszystowską policję litewską.
W książce opisane...
2024-05-26
Nie jestem fanką auto/biografii postaci wszelako scenicznych, ale są osoby, które przyciągają mnie swoim jestestwem. Jako, że bardziej interesuje mnie człowieczeństwo, a nie dokonania, oczywistym jest, że najmocniej z opowieści Emiliana Kamińskiego powinny do mnie przemawiać osobiste wynurzenia, a nie zawodowe ale... te drugie zadziwiająco napisane są w tak lekkim i pozytywnym tonie, że całość tworzy świetną książkę!
Poza tym, u aktora i dyrektora teatru Kamienica, mimo jego wielkiej miłości do sceny, nie ma nadgorliwości w tym temacie. Pamiętam autobiografię Mai Komorowskiej, tam było całkowicie odwrotnie. Poznajemy ją tylko jako aktorkę. Jej role, próby, spektakle, kostiumy, osoby z nią powiązane np. jej studentów, natomiast niewiele dowiemy się o niej jako człowieku. Książka przeznaczona wyłącznie dla miłośników twórczości Pani Mai.
Natomiast u Emiliana Kamińskiego jest chęć podzielenia się sobą.
Z przyjemnością przeszłam przez niebanalne i wcale nie beztroskie dzieciństwo Pana Emiliana. Trzeba przyznać, że już jako dziecko był zachłanny na życie, momentami aż za bardzo, gdyż żądza przygody miewała różne skutki.
Szkola teatralna, kierownictwo profesorów, wybór teatru i plany dalszych przedsięwzięć, zwłaszcza trudy powstawania teatru Kamienica, również przeczytane z wielkim zaciekawieniem.
Pomiędzy wywiadem, któremu przewodzi Patrycja Pawlik, w piękny sposób o Emilianie wypowiadają się bliskie mu osoby m.in. siostra, Dorota Kamińska.
Natomiast jakim był mężem i ojcem, znakomicie przekazują żona Justyna oraz syn Kajetan.
Zawsze sumienny, niemiłosiernie pracowity, z uporem dążący do celu, a przy tym bardzo skromny człowiek.
Jak napisała o nim Krystyna Janda, z którą przyjaźnił się od poczatku studiów: "Miał jasny wizerunek, był niezwykle optymistyczną postacią niosąca ze sobą wiarę w siłę i radość życia. Pamiętam go zawsze uśmiechniętego i serdecznego".
Nie był obojętny wobec zwierząt, chorych oraz bezdomnych, dla których organizował spotkania w swoim teatrze. Wielu pomagał, wielu uratował. Tak wyjątkowe, ogromnie dobre serce to niestety rzadkość.
Człowiek dla którego autorytety wśród ludzi we współczesnym świecie były niczym dinozaury - przeminęły. A jedynym autorytetem, który tkwił w nim od zawsze były stare drzewa. Nie każdy jest w stanie to zrozumieć, ja rozumiem. To jeden z wielu przykładów, który pokazuje, że patrzył duszą, widział i czuł więcej.
Piękna książka o wewnętrznym pięknie Emiliana Kamińskiego.
Nie trzeba być entuzjastą jego twórczości, ale warto głębiej spojrzeć na jego nieprzeciętną osobowość. POLECAM.
Nie jestem fanką auto/biografii postaci wszelako scenicznych, ale są osoby, które przyciągają mnie swoim jestestwem. Jako, że bardziej interesuje mnie człowieczeństwo, a nie dokonania, oczywistym jest, że najmocniej z opowieści Emiliana Kamińskiego powinny do mnie przemawiać osobiste wynurzenia, a nie zawodowe ale... te drugie zadziwiająco napisane są w tak lekkim i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-26
Żona autora pamiętników prof. dr Henryka Makower, po ponad 44 latach od wydarzeń zdobyła się na odwagę, aby odczytać jego zapiski, powstałe pół roku od końca sytuacji, w której oboje się znaleźli.
W owych zapiskach znajdują się dzieje getta warszawskiego, począwszy od jego powstania 15 października 1940 roku, do 24 stycznia 1943 roku.
Pan Henryk do wybuchu wojny pracował jako lekarz internista w szpitalu. Następnie przeprowadził się do Warszawy, gdzie przebywał w gettcie. Był tam ordynatorem oddziału zakaźnego.
Podczas wojennych zawieruch zginęła cała rodzina bohatera i jego żony, oraz ich przyjaciele i znajomi.
Henryk Makower przekazuje bardziej swoje obserwacje z getta, aniżeli dzieli się osobistymi wydarzeniami. W dużej mierze przedstawia swoich pacjentów, oraz zespół lekarzy i pielęgniarek. Dzieli się historiami ich życia. Przedstawia również ukrytych przed transportem w szpitalu więźniów. Opowiada o tych, z którymi miał styczność, czyli o mieszkańcach getta warszawskiego, oraz o akcjach toczących się w nim, m.in. niemiecko-ukrainskich.
Niestety najmniej jest o nim samym.
Książka jest istnym kompendium wiedzy, jej dopełnieniem.
Autor biegle przywołuje widzianą na ten czas rzeczywistość. W sposób kunsztowny obdziela czytelników zdarzeniami, w których brał udział.
Da się wyczuć, że wspomnienia pisane są "na gorąco" - nie zdążył położyć się na nich kurz.
Fabuła książki jest przepełniona bardzo dużą ilością wątków. Czasami musiałam robić przerwę, gdyż bogactwo wiadomości przekraczało moje oczekiwania. To były momenty na złapanie oddechu. Całość mimo wszystko oceniam bardzo pozytywnie.
Żona autora pamiętników prof. dr Henryka Makower, po ponad 44 latach od wydarzeń zdobyła się na odwagę, aby odczytać jego zapiski, powstałe pół roku od końca sytuacji, w której oboje się znaleźli.
W owych zapiskach znajdują się dzieje getta warszawskiego, począwszy od jego powstania 15 października 1940 roku, do 24 stycznia 1943 roku.
Pan Henryk do wybuchu wojny pracował...
2024-05-06
Od tych wspomnień nie da się dobrowolnie odejść. "Piszę prostym językiem, tak jak umiem", zaznaczył we wstępie Wacław Mitura, aczkolwiek ja nie uważam, że to prostota, a głębia serca dyktowała słowa i przedstawiała rzeczywistość taką, jaka była, bez patosu.
Jak stwierdza sam Pan Wacław, nie było łatwo krok po kroku, myśl po myśli wydobywać z meandrów pamięci przykurzone, bolesne wspomnienia. Jednak chciał zostawić dowód tamtych lat. Dzięki temu każdy zainteresowany może poznać jego dzieje, począwszy od roku 1939.
Mimo, że moja biblioteczka pęka w szwach od książek poruszających temat II wojny światowej, z każdej następnej dowiaduję się czegoś nowego. Wiele wątków się powtarza, jednak kolejne każdorazowo wnoszą nową wiedzę i zaangażowanie w treść, wszak każdy człowiek to inna historia, inna analiza koszmaru minionego.
Tak było również podczas czytania "Wspomnienia więźnia Stutthofu" I nie ma tutaj znaczenia, że książka jest z 1978 roku.
Wacław Mitura znalazł się w samym środku rozkręconej, hitlerowskiej machiny śmierci.
Opowiada od początku o zdarzeniach oraz swoich odczuciach.
Podczas gdy był zatrudniony u bauera na roli, na Żuławach, nie głodował, ale praca była ciężka i niewolnicza, a warunki mieszkalne żadne. Jednak gdy prace na polu się zakończyły, w asyście esesmanów został eskortowany do koszar, w których przebywało kilka tysięcy więźniów. Po krótkim pobycie trafił do obozu w Maćkowy, gdzie pracował jako ogrodnik, a potem przy myciu kotłów, po czym awansował na pomocnika szefa kuchni, dzięki czemu dostawał normalne porcje wojskowe. Nie było obojętne to, że z zawodu był kucharzem. Niestety po jakims czasie został usunięty z tego stanowiska.
Następnie była praca na terenach Westerplatte, a potem już obóz Stutthof.
Zdarzały się warunki egzystencji bardziej znośne, głównie w gospodarstwach, do których został wysłany do pracy, wtedy niemalże zapominał, że jest więźniem. Nie było walki z głodem, robactwa czy bycia poniżanym i bitym. Lecz jego położenie było sinusoidalne i ostatecznie to co lepsze, bezpieczniejsze, kończyło się. Był powrót do punktu wyjścia.
Trzeba zaznaczyć tutaj, że Wacław Mitura nie był Żydem, gdyż co niektórym obozy kojarzą się tylko ze społeczeństwem żydowskim. Żydzi mieszkali w osobnych blokach.
Wacław został schwytany w piwnicy, w której się ukrywał przed zbliżającymi się Niemcami, po czym został aresztowany.
Słowa Seweryny Szmaglewskiej przytoczone przez autora: "Obłąkana więźniarka z Oświęcimia pewnej nocy usłyszała jęk przelatujących bombowców amerykańskich. Weszła na dach baraku i rozpaczliwie wołała w próżnię, by Ameryka ratowała polskie dzieci. Ale Ameryka tego nie usłyszy, a choćby usłyszała - nie uwierzy".
Wspomnienia byłego więzienia numer 3836, z czerwonym trójkątem z literą P. również są nie do uwierzenia. A jednak to nie powieść wojenna, a autentyczny, przerażający dokument. Koleje życia zdeformowane przez wroga, ubrane w piękne, precyzyjne słowo pisane.
Od tych wspomnień nie da się dobrowolnie odejść. "Piszę prostym językiem, tak jak umiem", zaznaczył we wstępie Wacław Mitura, aczkolwiek ja nie uważam, że to prostota, a głębia serca dyktowała słowa i przedstawiała rzeczywistość taką, jaka była, bez patosu.
Jak stwierdza sam Pan Wacław, nie było łatwo krok po kroku, myśl po myśli wydobywać z meandrów pamięci przykurzone,...
2024-05-02
W książce "Ptaki Sybiru. Wspomnienia", przedstawiona jest gehenna narodu polskiego w latach 1939-1950.
Jedenaście osób dzieli się swoimi doświadczeniami z tamtego trudnego okresu, głównie z ekspatriacji na Wschód.
Czytając ich relację ma się wrażenie, że to niemożliwe, że nie mogły mieć miejsca rzeczy tak potworne. Człowiek nie mógł być upodlony do cna przez drugiego człowieka. A jednak...do tego stopnia, że z desperacji, by ratować siebie i bliskich przed śmiercią głodową, jedzono podsmażane, skórzane...kapcie. Czy może być coś bardziej nieludzkiego? Susły, koty, czy małe wilczki również były zabijane w celu konsumpcji. Czy był wybór? Matka, która patrzy na swoje spuchnięte z głodu dziecko, nie ma wyboru i zrobi wszystko by to dziecko żyło.
Tak się składa, że ojciec jednego z opowiadających był w obozach, Kozielsku oraz na półwyspie Kola w tym samym czasie co Piotr Dąbrowski, którego książkę "Tułaczka po obcej ziemi. Wspomnienia więźnia łagrów sowieckich od marca do sierpnia 1941 roku" czytałam tuż przed "Ptaki Sybiru", i którą polecam. Sądząc po dacie i miejscach pobytu, domniemam, że panowie znali się i razem dzielili tułaczy los. Razem też brali udział w walkach pod Monte Cassino.
Jest też nawiązanie do działalności Delegatury Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej, w której działała Hanka Ordonówna, której powieść również niedawno trzymałam w dłoniach.
"Ptaki Sybiru" na pewno nie odlecą z mojej pamięci. Książka obowiązkowa dla tych, którzy historii nie traktują obojętnie.
W książce "Ptaki Sybiru. Wspomnienia", przedstawiona jest gehenna narodu polskiego w latach 1939-1950.
Jedenaście osób dzieli się swoimi doświadczeniami z tamtego trudnego okresu, głównie z ekspatriacji na Wschód.
Czytając ich relację ma się wrażenie, że to niemożliwe, że nie mogły mieć miejsca rzeczy tak potworne. Człowiek nie mógł być upodlony do cna przez drugiego...
2024-04-28
Ach ta nieszczęsna dziura pod pralką ;-)) dla skarpetek jest to alternatywa, gorzej z ich właścicielami. Uciekają te nieszczęśliwe, bez pary, bez żadnych perspektyw, bo cóż warta jedna, gdy drugiej takiej samej brak...
Każda z nich maszeruje ku niesamowitej przygodzie. Niektóre wręcz robią karierę, inne doprowadzone do ładu funkcjonują w warunkach, w których czują się potrzebne.
Gdy uwolnione skarpetki zwiedzają świat, mała Be i jej mama zachodzą w głowę, gdzież one się podziewają. Nawet hydraulik nie rozwiązał tej zagadki.
Po ok. dwóch latach powróciłam do tej całkiem przyjemnej lektury. Miło było przypomnieć sobie koleje "życia" kolorowych, częstych, a już na pewno zimą niezbędnych towarzyszy każdej istoty ludzkiej.
Koncepcja niezła, jej realizacja również.
Książka prawie idealna jako lektura I-III. Prawie, ponieważ osobiście wolałabym, żeby lektury szkolne uczyły, miały mocne przesłanie.
Skarpetki zaś, traktowane są z przymrużeniem oka ;-)
Ach ta nieszczęsna dziura pod pralką ;-)) dla skarpetek jest to alternatywa, gorzej z ich właścicielami. Uciekają te nieszczęśliwe, bez pary, bez żadnych perspektyw, bo cóż warta jedna, gdy drugiej takiej samej brak...
Każda z nich maszeruje ku niesamowitej przygodzie. Niektóre wręcz robią karierę, inne doprowadzone do ładu funkcjonują w warunkach, w których czują się...
2024-04-28
Pamiętnik Piotra Dąbrowskiego zaczyna się od...57 strony. A dlaczego? Ano dlatego, że trzy postacie, nie mające nic wspólnego z bohaterem, napuszonym tonem eksplorują, analizują treść jego wspomnień. Przytaczają fragmenty książki, rozkładając je na czynniki pierwsze. Po co? Nie wiem. Wiem tylko, że szybko te sztywne, akademickie, bezcelowe wywody ominęłam.
Same wspomnienia są krótkie, zaledwie 53 strony (w dalszej kolejności są już tylko zdjęcia). Jednak tak skromne notatki są wystarczające, by zrobić na czytelniku pozytywne wrażenie.
Słowa dedykowane są córkom. To właśnie do nich zwraca się Piotr Dąbrowski. Im składa relacje z obozu w Kozielsku, potem z drogi i pobytu w obozie położonym wśród skał, w Murmańsku, w następnej kolejności z rejsu "Stalingradem" do kolejnego miejsca na półwyspie Kola, gdzie Piotr Dąbrowski pracował m.in. przy budowie drogi. Ale to jeszcze nie koniec tułaczki...
Skromność języka i wyrażana szczerość, przebijają się mocno. Czasami wkrada się poetyckie brzmienie, widać, że górnolotność nie była autorowi obca.
Mimo nieprzychylnie zapoczątkowanej książki, ciąg dalszy jest wielką przyjemnością, o ile można tak nazwać przebrnięcie przez bardzo osobiste wspomnienia, pełne trudów i ciężkich przeżyć, które mocno dotknęły autora.
Pamiętnik Piotra Dąbrowskiego zaczyna się od...57 strony. A dlaczego? Ano dlatego, że trzy postacie, nie mające nic wspólnego z bohaterem, napuszonym tonem eksplorują, analizują treść jego wspomnień. Przytaczają fragmenty książki, rozkładając je na czynniki pierwsze. Po co? Nie wiem. Wiem tylko, że szybko te sztywne, akademickie, bezcelowe wywody ominęłam.
Same wspomnienia...
2024-04-27
Rozmowa Eweliny Karpińskej-Morek z wówczas ponad dziewięćdziesioletnią Zofią, trwała trzy lata. Długotrwałe spotkania przy kawie i niestrudzone powroty do przeszłości, zaowocowały kuszącą książką - "Soszka".
Gdy wybucha wojna, bohaterka ma czternaście lat. Opowiada ona o bezpieczeństwie przed tym czasem, jak i późniejsze już bezlitosne fakty.
W 1941 roku, w wieku szesnastu lat zostaje wywieziona przez Niemców do Zagłębia Ruhry, gdzie zostaje zniemczona. Od tej pory jest nie Zosią, a Soszką, czyli trudną do wymówienia dla Niemców Zośką.
W książce przedstawione są osoby powiązane z główną bohaterką, jak i te z którymi styczności nie miała.
Dzieci były kategoryzowane. Według tych kategorii był pierwszy i drugi gatunek, gdzie pierwszy to dzieci nadające się do germanizacji i w związku z tym poddane programowi Eindeutschung. Drugi gatunek zaś był tanią siłą roboczą.
O losie dzieci decydował zatem fakt, czy są one "rasowe".
Pomiędzy dialogami, monologami, Ewelina Karpińska-Morek posługuje się udokumentowanymi danymi oraz zdjęciami pochodzącymi z United States Holocaust Memorial.
W niektórych momentach stylistyka razi. Wyjaśnianie bywa na poziomie wypracowania licealnego. Czasami Ewelina Karpińska-Morek zapętla się językowo - "Zmuszanie dzieci do przymusowej pracy" to coś jak "cofanie się do tyłu". Wiadomo, że nie cofamy się do przodu ;-) Zmuszanie dzieci do pracy - byłaby to poprawna forma. Nie, nie jestem polonistką ;-)) więc to nie zboczenie zawodowe, lecz wychwytywanie czegoś, co w dużym stopniu dziwi, zwłaszcza że wychodzi spod pióra dziennikarki i laureatki nagród:)
Książka przemyślana, jednak wyczuwam pewne niespójności. Pomysł dobry, poruszający ważną kwestię, lecz przedstawiony trochę w zagubiony sposób.
Jednak to wszystko nie zmienia faktu, że treść książki, głównie wspomnienia Soszki oraz innych osób (pomijając a la wikipediowe rozprawianie), jest absorbująca i warta skupienia się na niej.
Rozmowa Eweliny Karpińskej-Morek z wówczas ponad dziewięćdziesioletnią Zofią, trwała trzy lata. Długotrwałe spotkania przy kawie i niestrudzone powroty do przeszłości, zaowocowały kuszącą książką - "Soszka".
Gdy wybucha wojna, bohaterka ma czternaście lat. Opowiada ona o bezpieczeństwie przed tym czasem, jak i późniejsze już bezlitosne fakty.
W 1941 roku, w wieku szesnastu...
2024-04-24
Któż nie zna Hanki Ordonówny i jej słynnego przeboju "Miłość ci wszystko wybaczy".
Nawet nie spodziewałam się, że ta znana aktorka, tancerka oraz piosenkarka, ma tak zaskakującą przeszłość.
Jednak z przykrością stwierdzam, że tej książki nie napisała osoba urodzona w 1902 roku. To nie jest książka wydana w roku 1948. Hanki Ordonówny we współczesnym wydaniu nie wyczułam wcale. Szkoda, bo chętnie przeczytałabym pierwotną wersję, a tak dostałam formę zmienioną, niby udogodnioną i przez to mniej prawdziwą. Całe szczęście wydawca nie zmienił sensu i przekazu płynącego z tej lektury.
Natomiast nie przeszkadzały mi dialogi prowadzone przez dzieci, o których osoby opiniujące wspominają. Bardziej frapuje mnie na jakiej podstawie powstały owe dialogi, jak i część scenariusza książki. Czy źródło było zasłyszane, a po części doświadczane, czy kanwą jest raczej domysł.
Po "Tułacze dzieci", sięgnęłam z olbrzymim zaciekawieniem.
Dzieło to dotyka Polaków przymusowo wywożonych przez NKWD na Wschód, m.in do Kazachstanu, Polaków przebywających w łagrach, kołchozach i więzieniach, do których trafiają pod byle pretekstem.
Omawiany jest transport zaplombowanymi wagonami, w których ludzie, w tym dzieci masowo umierali z powodu głodu, niedotlenienia i chorób.
Sowieckie obietnice były zgoła inne, aniżeli pokazywała rzeczywistość.
W treści zostały zamieszczone listy Polaków z kołchozu, które udowadniają prawdziwe warunki.
Czerwony Krzyż zorganizował wyjazd do Indii dla pięciuset polskich sierot i pięćdziesięciu wychowawczyń.
Pomijając kilka nieprzychylnych kwestii płynących do mnie z tej pozycji, uważam, że jest ona mimo wszystko całkiem znośna.
Trochę dziwna, ale... też i trochę wnosząca.
Zależy kto czego oczekuje. Ja niestety miałam problem z "połączeniem" się z przeszłością. Nie czułam jej kompletnie. Raczej przeczytana dość powierzchownie. Bez emocji.
Któż nie zna Hanki Ordonówny i jej słynnego przeboju "Miłość ci wszystko wybaczy".
Nawet nie spodziewałam się, że ta znana aktorka, tancerka oraz piosenkarka, ma tak zaskakującą przeszłość.
Jednak z przykrością stwierdzam, że tej książki nie napisała osoba urodzona w 1902 roku. To nie jest książka wydana w roku 1948. Hanki Ordonówny we współczesnym wydaniu nie wyczułam...
2024-04-22
Czytając tą książkę nie da się nie poczuć dezorientacji. Mimo prób skupienia się, mimo starań i empatycznych w stosunku do narracji podejść - było dziwnie. Chaotycznie. W całym tym dramatyzmie czułam jakąś groteskę przekazu.
Wiele lat robiłam podejście do tej pozycji, intuicja nie pozwalała jednak po nią sięgnąć. Trzeba było słuchać jej nadal.
Jestem zdumiona, gdyż Hanna Krall to znakomita reporterka. Dlaczego pozwoliła na taki bałagan? Dlaczego jej pytania nie zostały zaakcentowane grubą czcionką? Wszystko się zlewa. Nie masz pewności czy to Pani Hanna zadaje pytanie, czy też może jest to pytanie retoryczne zadane przez bohatera, bo i takie zdarza mu się przemycić w "niby wywiadzie". Dialog przerywany jest dość długim, płynnym monologiem. W pewnym momencie Edelman występuje w trzeciej osobie, czy to jego pomysł, czy to Hanna Krall lub inne osoby wypowiadające się o ostatnim dowódcy powstania? Mętlik, który czytelnik musi sam porządkować w swojej głowie.
Marek Edelman to osobliwa postać. Nie urzekła mnie też jedna z jego książek "I była miłość w getcie". Najprawdopodobniej nie nadajemy na tych samych falach.
Owszem, w lekturze "Zdążyć przed Panem Bogiem" fakty które momentami podaje są przygnębiające, tragiczne na wskroś (osobom zbyt wrażliwym nie polecam czytać), jednak całość jest specyficzna, odważę się napisać - odpychająca.
Dogłębna analiza badań medycznych dotycząca głodu, jego stopni i tego, co się wtedy dzieje z człowiekiem, oraz materiały sekcyjne, myślę że całkowicie zbędne. Być może zainteresują dociekliwego studenta medycyny.
Przebrnięcie przez tą pozycję było wręcz katorżnicze. Daję jedną gwiazdkę za fakty historyczne. Było ich niestety mało, gdyż często napomknięte i tak sprowadzały się do medycznych aspektów. WIELKIE rozczarowanie.
Czytając tą książkę nie da się nie poczuć dezorientacji. Mimo prób skupienia się, mimo starań i empatycznych w stosunku do narracji podejść - było dziwnie. Chaotycznie. W całym tym dramatyzmie czułam jakąś groteskę przekazu.
Wiele lat robiłam podejście do tej pozycji, intuicja nie pozwalała jednak po nią sięgnąć. Trzeba było słuchać jej nadal.
Jestem zdumiona, gdyż Hanna...
2024-04-21
Te niesłychane wspomnienia przeleżały blisko dwadzieścia lat i dopiero rok po śmierci autorki Agaty Zofii Prabuckiej, odnalezione zostały przez jej córkę, Annę Prabucką-Firlej, która postanowiła postarać się o ich wydanie. Była to niezaprzeczalnie dobra decyzja. Wpłynęła ona na wzbogacenie czytelnika w nowe fakty, w spojrzenie z szerszej perspektywny na wojnę, widzianą oczami nastolatki.
Agata Zofia Prabucka w wieku siedemdziesięciu trzech lat wraca wspomnieniami do wczesnej młodości, tej, która powinna być najpiękniejsza. Jednak gdy autorka ma dwanaście lat, zaczyna się wojna i zmienia rzeczywistość Zofii, jej rodziny oraz tysięcy Polaków. W porównaniu z żydowskim społeczeństwem Polacy starali się żyć normalnie, co z trudem ale im się udawało. Nie było gett, większych zakazów, ukrywania się. Bohaterka książki opowiada dużo o przyjaźniach, miłostkach, przyjęciach w których brała udział. Co nie znaczy, że nie trzeba było uważać. Życie toczyło się z wojną w tle i nie było możliwości ignorowania jej. Odgłosów kanonad armatnich i zrzucanych bomb nie dało się nie słyszeć. Bezpośrednie niebezpieczeństwo przyszło jednak też ze strony wyzwolicieli - wojska radzieckiego, któremu rodzina Zofii, bez żadnych podejrzeń pomogła.
Momentami odrobinę za dużo prywatnych powiązań, nazwisk, opowiadania o amantach i okolicznościach z nimi związanych. Aczkolwiek autorka przelała na papier to, co było dla niej najważniejsze na tą chwilę, dlatego staram się nie negować jej osobistych wynurzeń i mimo wszystko daję najwyższą punktację. Jest to pozycja, której warto poświęcić czas.
Te niesłychane wspomnienia przeleżały blisko dwadzieścia lat i dopiero rok po śmierci autorki Agaty Zofii Prabuckiej, odnalezione zostały przez jej córkę, Annę Prabucką-Firlej, która postanowiła postarać się o ich wydanie. Była to niezaprzeczalnie dobra decyzja. Wpłynęła ona na wzbogacenie czytelnika w nowe fakty, w spojrzenie z szerszej perspektywny na wojnę, widzianą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-20
Mistrzostwo! Jeżeli chodzi o wspomnienia z okresu II wojny światowej, jedna z najpiękniej napisanych, wśród tych, które dane mi było przeczytać.
Leokadia Schmidt misternie przeprowadza nas przez retrospekcję wydarzeń, z którymi musiała się zmierzyć. Bez pośpiechu, w sposób klarowny przedstawia etapy walki o życie swoje i swojego wówczas kilkumiesięcznego dziecka.
Delikatność słów przeplata się z okrucieństwem widzianym i doświadczanym.
Nie ma poprawek wydawcy, korektora. Jest zachowana forma, którą autorka dzieli się z nami. Słowa np. mię, a nie współczesne mnie - w ogóle nie przeszkadzają. Jest to bezbłędność oparta na języku przestarzałym, który w tym przypadku nie powinien uderzać w oczy.
Książka ta jest niedostępna w księgarniach (rok 1983), ale warto jej szukać w bibliotekach lub antykwariatach. Niestety wiele publikacji pseudo na faktach, książek pisanych przez osoby wykorzystujące chwytliwość tematu i fakt, że jest on praktycznie "na wymarciu", zakłamuje historię. Żądni rozgłosu tworzą scenariusze, które podpowiada im wyobraźnia.
Jeżeli ktoś chce zaznajomić się z rzetelnością, powinien sięgać też do starszych wydań. Tam na pewno odnajdzie prawdę, bez zbędnych chęci zabłyśnięcia, bez udawania, że wiem chociaż mnie tam nie było. Nikt nie odzwierciedli wojny, emocji jej towarzyszących i odbudowywania się na nowo po wojnie tak, jak osoba która tego doświadczyła i niczym szczur, na którego uparcie się poluje, walczyła o swoje życie i o życie swoich bliskich.
Arcydzieło, które z wdzięcznością odstawiam do biblioteczki, i o które kiedyś się upomnę.
Mistrzostwo! Jeżeli chodzi o wspomnienia z okresu II wojny światowej, jedna z najpiękniej napisanych, wśród tych, które dane mi było przeczytać.
Leokadia Schmidt misternie przeprowadza nas przez retrospekcję wydarzeń, z którymi musiała się zmierzyć. Bez pośpiechu, w sposób klarowny przedstawia etapy walki o życie swoje i swojego wówczas kilkumiesięcznego...
2024-04-15
Chciała "bawić się piórem" i dzięki temu stać się sławna. Stało się całkowicie odwrotnie. Jak sama twierdzi, dzięki temu miała o czym pisać, a nie tworzyć tylko fikcje.
Sandra Elisabeth Roelofs, pierwsza dama Gruzji w latach 2004/2007 oraz 2008/2013, tłumaczka języka francuskiego i niemieckiego, porusza w swoich wspomnieniach początki znajomości, a później małżeństwa z przyszłym prezydentem Gruzji Micheilem Saakaszwilim, jak również początki w Nowym Jorku, gdzie oboje studiowali.
Książka nie jest łatwa. Jak można było się domyśleć, oprócz wielu szczegółów z życia prywatnego, jest też mnóstwo elementów politycznych, niekoniecznie interesujacych polskiego czytelnika.
Sandra dużo rozprawia o więzach łączących Gruzję z Holandią, ale też różnicach dzielących te oba kraje. Pojawiają się: gruzińska historia, kultura i tradycja oraz nawiązywanie do II wojny światowej i do lat późniejszych.
Autorka przytacza zabawne anegdoty z własnego życia, opowiada o pracy w czerwonym krzyżu, karierze akademickiej, a potem politycznej.
Jeden z ostatnich rozdziałów poświęcony jest polskiej parze prezydenckiej Lechowi i Marii Kaczyńskim. Autorka głównie skupia się na Pani Marii, którą nazywa swoją przyjaciółką. Na ich pogrzeb zdecydowała się jechać autem 1300 km, z racji utrudnionego ruchu powietrznego.
Do książki dołączona jest płyta z gruzińskimi piosenkami w wykonaniu mi.in. autorki oraz polskie utwory poświęcone pamięci Marii Kaczyńskiej.
Ogrom ważnej historii, otoczonej osobistymi doświadczeniami. Jednak tak jak napisałam wcześniej, ten ogrom może przytłaczać wieloma informacjami, niekoniecznie pożądanymi.
Chciała "bawić się piórem" i dzięki temu stać się sławna. Stało się całkowicie odwrotnie. Jak sama twierdzi, dzięki temu miała o czym pisać, a nie tworzyć tylko fikcje.
Sandra Elisabeth Roelofs, pierwsza dama Gruzji w latach 2004/2007 oraz 2008/2013, tłumaczka języka francuskiego i niemieckiego, porusza w swoich wspomnieniach początki znajomości, a później małżeństwa z...
2024-04-12
Rodzina Ciumków to: mama, tata, siedmioletni Grześ oraz pięcioletnia Kaśka.
Na początku myślałam, że książka będzie hmm...ciut zrzędliwa. Najpierw niezadowoleni rodzice, bo zamiast wyprawić Kaśce piąte urodziny w sali zabaw, to zaprosili dzieci do siebie. "Na szczęście" jeden chłopiec miał ospę, więc nie mógł przyjść, rodzice stwierdzili "przynajmniej tyle" ???? Potem niezadowolone dzieci, bo większość nie lubiła galaretki, która była na torcie, a jeśli któreś ją tolerowało, to nie ten smak. Potem marudzenie przy prezentach. No ileż można?:)) bynajmniej ja na takich ostentacyjnie, głośno marudnych urodzinach nie byłam:))
Później już odetchnęłam z ulgą, gdyż akcja powieści rozwija się w przyjemniejszych tonach.
Ciumkowie niewątpliwie są zabawną rodziną, niejednego mogą porządnie rozbawić.
Chociażby sytuacja, w której tata tłumaczy zaciekawionej córce, jak sadzi się kwiaty. Takiego obrotu sprawy ani ja, ani córka nie spodziewałyśmy się :))
Książka ujmująca, warto skusić się też na kolejne części. My mamy taki zamiar.
Jedynie czego mogę się doczepić to drażniąca polszczyzna. "Ileśmy przejechali?" - nie słyszałam, żeby któryś siedmiolatek zadawał pytanie w tak dziwnej formie. Dalej: "Jeszcze pożałujecie żeście...." I nie chodzi o poprawność, chociaż nawet językoznawcy krytykują praktykowanie takiej wymowy, ale o to, że ta forma jest iście irytująca! Ja córce zamieniałam i czytałam w sposób normalniejszy, aby nie podłapała języka, który brzmi fatalnie, i którym po prostu się nie posługujemy. Ot, mała uwaga ;-)
Rodzina Ciumków to: mama, tata, siedmioletni Grześ oraz pięcioletnia Kaśka.
Na początku myślałam, że książka będzie hmm...ciut zrzędliwa. Najpierw niezadowoleni rodzice, bo zamiast wyprawić Kaśce piąte urodziny w sali zabaw, to zaprosili dzieci do siebie. "Na szczęście" jeden chłopiec miał ospę, więc nie mógł przyjść, rodzice stwierdzili "przynajmniej tyle" ???? Potem...
2024-04-06
W książkach opartych na faktach niezmiernie cenię sobie autentyczność przekazu. Nie zawsze poprawność i idealna pisownia są dla mnie atutem. Atutem jest prawda dyktowana przez osobę, która spisuje swoją historię w taki, a nie inny sposób.
Niestety bywa wydawca, który musi wcisnąć swoje trzy grosze. Zatem tutaj dostajemy uwspółcześnioną ortografię, pisownię. Dlaczego? Skoro nie czytamy o czasach współczesnych.
Takim oto sposobem, książka spisana przez Helene Holzman przeszła przez sito poprawności, które wydawca uważa za słuszne. Do tego dołożyć przeszkadzające nawiasy kwadratowe, które ów wydawca wtyka w celu wyjaśnienia, gdy ja wolę sama domyślać się co autor miał na myśli.
Pamiętnik powinien być prawdziwy, nawet gdy z błędami, nawet gdy nieraz brak logiki lub zdanie niespodziewanie się urywa. Bo tylko wtedy wyczuwa się osobę, która zwierza nam się ze swoich przeżyć, że swojego życia.
Książka podzielona jest na trzy zeszyty. Każdy zeszyt napisany jest męczącym ciągiem. Nie ma podziału na daty, chociaż podobno w pierwowzorze był. Irytujący brak przestrzeni. Bynajmniej w moim przypadku jest tak, że mam wtedy problem z całkowitym skupieniem się.
Co do samych wspomnień Helene Holzman, są one mocno ciekawe, chociaż niełatwe, wszak pisze ona o czasach wojennych. Mimo to czuję jakiś zawód. To nie było to, czego się spodziewałam.
W książkach opartych na faktach niezmiernie cenię sobie autentyczność przekazu. Nie zawsze poprawność i idealna pisownia są dla mnie atutem. Atutem jest prawda dyktowana przez osobę, która spisuje swoją historię w taki, a nie inny sposób.
Niestety bywa wydawca, który musi wcisnąć swoje trzy grosze. Zatem tutaj dostajemy uwspółcześnioną ortografię, pisownię. Dlaczego? Skoro...
2024-04-05
Główną bohaterką jest dziewięcioletnia Zuzanna, w nietypowym zdrobnieniu - Zula.
Gdy jej rodzice wyjeżdżają na kontrakt do Afryki, by leczyć chore dzieci, Zula przeprowadza się na rok, do uroczo brzmiącego, niewielkiego miasteczka Poziomkowo, do swoich dwóch niemalże identycznych, rudowłosych i zwariowanych ciotek, Heli i Meli. I możnaby rzec, trafił swój na swego, bowiem Zula pod wieloma względami była podobna do nich i mimo początkowej niechęci do zamieszkania z ciotkami, które do tej pory mało znała, dość szybko poczuła się u nich jak w domu.
Nie brakuje czarów i magicznych sztuczek, gdyż ciotki oprócz tego, że są dość ekscentryczne, są również...tak, tak...są czarownicami! Czy Zula, posiadaczka kota Pazura i kameleona Filipa, również odziedziczyła tą niebywałą umiejętność? Czy potrafi wizualizować swoje marzenia i marzenia innych?
Książka już od pierwszych stron trafiła do naszych serc. Ciepła, zabawna, pouczająca. Aż chce się do niej wrócić ponownie.
Poprzez to, że Hela i Mela mają wspaniały ogród z wieloma rodzajami różnokolorowych kwiatów, dzieci mogą poznać nazwy niektórych z nich np. maczek kalifornijski czy dmuszek jajowaty, jak również dowiedzieć się, które kwiaty są jadalne, oraz że kwiaty czarnego bzu w cieście naleśnikowym, czy różane pesto nie są niczym dziwnym.
Treści towarzyszą przepiękne rysunki Agnieszki Antoniewicz, na których oko chętnie zatrzymuje się na dłużej.
Obie z córką jesteśmy absolutnie oczarowane lekturą - magia! :):)
Główną bohaterką jest dziewięcioletnia Zuzanna, w nietypowym zdrobnieniu - Zula.
Gdy jej rodzice wyjeżdżają na kontrakt do Afryki, by leczyć chore dzieci, Zula przeprowadza się na rok, do uroczo brzmiącego, niewielkiego miasteczka Poziomkowo, do swoich dwóch niemalże identycznych, rudowłosych i zwariowanych ciotek, Heli i Meli. I możnaby rzec, trafił swój na swego, bowiem...
2024-04-04
Świetna lektura! Tak samo jak film i serial, jej poprzednicy w naszym domu.
Nie bez powodu otrzymała ona nagrodę IBBY dla najlepszej książki roku dla dzieci i młodzieży.
Zaczęło się od burzy...gdy stary, olbrzymi dąb został trafiony przez piorun. Drzewo pękło i runęło na ziemię. Jak się okazało, było to właśnie tytułowe magiczne drzewo, z którego w późniejszym czasie zrobiono mnóstwo przedmiotów, m.in. czerwone krzesło. O cudownej mocy tych drewnianych wyrobów nie wiedział nikt. Do czasu...
Główni bohaterowie to trójka rodzeństwa, Tośka, Filip i najmłodszy Kuki, oraz ich rodzice i niezbyt przez nich lubiana, bezwzględna i skąpa ciotka.
Pewnego razu Kuki wyławia z wody krzesło i zabiera je do domu.
Od tej pory zaczynają dziać się rzeczy niewyobrażalne. Bowiem każdy kto na nim usiądzie i wypowie życzenie, dostanie to, o co prosi. Jednak na początku nikt nawet nie domyśla się, że to sprawka przedmiotu, który znajduje się tuż pod nimi.
Niestety nie każde życzenie ma pozytywny skutek i niektóre z nich doprowadzają wręcz do niechcianych, niezbyt miłych sytuacji.
Jak dla mnie książka jest typowo przygodowa. Nie doszukiwałabym się zbytnio morału czy głębszych przemyśleń.
Raczej jest to sympatycznie spędzony czas, konfrontacja z pomysłowością i nieprzeciętnym wczuciem się autora w potrzeby młodego, żądnego przygód czytelnika.
Jeżeli ktoś koniecznie musi wyśledzić jakiekolwiek przesłanie, to aby w swych marzeniach, pragnieniach nie być egoistycznym, ponieważ takie zachowanie może obrócić się przeciwko osobie zapatrzonej tylko w swoje potrzeby.
W książce nie ma nic na siłę, akcja nie płynie pod prąd (jak to nieraz bywa w książkach, w których autorzy "za bardzo się starają"), a z nurtem, lekkością,
Andrzej Maleszka serią "Magiczne drzewo", zdecydowanie sprawił niejednemu dziecku (i dorosłemu);-) niezłą, czytelniczą frajdę.
Jednak znalazła się pewna niedogodność, niestety bardzo często powtarzająca się.
Jest to moje osobiste przekonanie, więc na pewno nie każdemu będzie ten naciśnięty hamulec, w momencie magicznej podróży wadził. A mianowicie - mama i tato. Potwornie drażni mnie ta ponoć poprawna, ale rzadsza odmiana. Logiczne - mama i tata. Bo przecież nie np. moja mamo idzie i mój tato idzie ;-)) No ale cóż...tak bywa i trzeba to jakoś przełknąć.
Najważniejsze, że jako całokształt, lektura sprawdza się wyśmienicie i dzięki niej można oderwać się chociaż na chwilę od realnych obowiązków;-)
Świetna lektura! Tak samo jak film i serial, jej poprzednicy w naszym domu.
Nie bez powodu otrzymała ona nagrodę IBBY dla najlepszej książki roku dla dzieci i młodzieży.
Zaczęło się od burzy...gdy stary, olbrzymi dąb został trafiony przez piorun. Drzewo pękło i runęło na ziemię. Jak się okazało, było to właśnie tytułowe magiczne drzewo, z którego w późniejszym czasie...
Rewelacyjny wywiad skłaniający do refleksji.
Na pewno dzięki temu, że Joanna Kurowska przeszła przez długoletnią terapię, potrafi ona w sposób psychologiczny rozpatrywać nawet najtrudniejsze kwestie, czy powody swoich zachowań zależnych od wielu sytuacji, nie rzadko traumatycznych. Mimo, że wielu kojarzy ją z błaznem (jedna z jej masek), czyli roztrzepanie i raczej niska energia bystrości, jest to kobieta o dużej mądrości i nieprzeciętnym uduchowieniu.
Bardzo pouczający światopogląd, szczerość, doza humoru, której nie wymagałam oraz atrakcyjna i oryginalna osobowość, dzięki tym czynnikom poznałam jeszcze jedeno wartościowe postrzeganie rzeczywistości, oraz samego siebie.
Czytałam zachłannie, egoistycznie chwytając czas :) - było warto.
Rewelacyjny wywiad skłaniający do refleksji.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNa pewno dzięki temu, że Joanna Kurowska przeszła przez długoletnią terapię, potrafi ona w sposób psychologiczny rozpatrywać nawet najtrudniejsze kwestie, czy powody swoich zachowań zależnych od wielu sytuacji, nie rzadko traumatycznych. Mimo, że wielu kojarzy ją z błaznem (jedna z jej masek), czyli roztrzepanie i raczej niska...