rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Trafikant Robert Seethaler
Ocena 6,9
Recenzja Obyś żył w ciekawych czasach

Biorąc do ręki „Trafikanta” Roberta Seethalera, nie wiedziałem niczego o autorze, a jednak po książce spodziewałem się wiele. Być może było to w jakiejś mierze zasługą okładki, przykuwającej uwagę wyjątkową klasą i urodą, a może wynikało z nadziei na odkrycie kolejnego pisarza...

Okładka książki Nasze małżeństwo Tayari Jones
Ocena 6,6
Recenzja Przyjemność bez winy

„Nasze małżeństwo” to czwarta powieść Tayari Jones, a zarazem pierwsza przetłumaczona na język polski. Z okładki dowiadujemy się o nominacji tej książki do nagrody National Book Award 2018, co może nie jest gwarancją arcydzieła, ale na pewno pozwala nie obawiać się poważnego...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Najnowsza powieść Jakuba Małeckiego spowodowała wysyp także takich opinii, z których niewiele dowiadujemy się o samej książce, za to całkiem sporo o emocjach czytelniczek. Informują one, że „Korowód” „porusza każdą strunę wszelakich emocji”, robi dziwne rzeczy z ich „sercem i duszą”, wywołując „zachwyt, ból, rozpacz”. Cóż, w pewnym wieku niewiele trzeba, żeby spowodować histeryczną reakcję: wystarczy piosenka, film, książka, wstrzymanie kieszonkowego. Zastanawiam się tylko, czy te wszystkie egzaltowane czytelniczki zachwycają się bardziej samą powieścią, czy raczej własną wrażliwością.

A książka jest naprawdę warta uwagi. Wprawdzie nie przebija trzech najlepszych moim zdaniem dokonań autora - mam na myśli „Dygot, „Rdzę” i „Ślady” - ale dorównuje „Saturninowi” i „Sąsiednim kolorom”. Zasługa to sugestywnego stylu, ale i kunsztownej formy. Pomimo niewielkich rozmiarów, powieść jest wyjątkowo różnorodna pod względem struktury. Autor na 250 stronach pomieścił fragmenty w stylu powieści epistolarnej, pamiętnika, dziennika, baśni a nawet powieści gotyckiej, Ta szkatułkowa konstrukcja, pomimo znacznych przeskoków w czasie, zachowuje zaskakującą spójność. Przypomina pod tym względem znakomitą powieść „Ludzie księgi” Geraldine Brooks.

Co do samej fabuły zawsze szczególnie doceniam wątki wnikliwie opisujące jakąś dziedzinę, w której autor wydaje się ekspertem. Tak było choćby w „Pachnidle” Suskinda, gdzie świat zapachów został przedstawiony brawurowo i pasjonująco. Pamiętam też fragmenty „Innej duszy” Orbitowskiego, który pisał o cukierniczych wypiekach jak wysokiej klasy fachowiec. Małecki też tak potrafi! W „Sąsiednich kolorach” okrasił fabułę tajnikami stolarskimi, w „Korowodzie” pojawia się natomiast matematyka, szyfry i Enigma. Takie wątki szczerze podziwiam, choć nawet one nie wstrząsają aż tak bardzo moim sercem i duszą;)

Najnowsza powieść Jakuba Małeckiego spowodowała wysyp także takich opinii, z których niewiele dowiadujemy się o samej książce, za to całkiem sporo o emocjach czytelniczek. Informują one, że „Korowód” „porusza każdą strunę wszelakich emocji”, robi dziwne rzeczy z ich „sercem i duszą”, wywołując „zachwyt, ból, rozpacz”. Cóż, w pewnym wieku niewiele trzeba, żeby spowodować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki o najnowszej historii Polski rzadko kiedy są lekturą pasjonującą. Rozumiem dominację faktów i merytoryki w książkach pisanych przez historyków czy politologów. Taka „Historia polityczna Polski” Antoniego Dudka jest w warstwie informacyjnej bez zarzutu, natomiast sprawdza się równie dobrze, albo nawet lepiej (przynajmniej w moim przypadku) jako lek na bezsenność. Nie inaczej bywa w przypadku książek autorstwa publicystów. Na przykład w „Symetrystach” Janickiego i Władyki ci dwaj czołowi autorzy tygodnika „Polityka” zachowali powściągliwość i umiar godny rzeczników Departamentu Stanu USA. W rezultacie ich książka równie dobrze jak dzieło prof. Dudka sprawdza się jako remedium na problemy ze snem.

Robert Krasowski nie poszedł tą drogą. Ba! On wybrał zupełnie inną ścieżkę, taką tylko dla zuchwałych. Niczym harcownik przed bitwą postanowił ruszyć śmiało naprzód, aby fechtować z fantazją i rozmachem. Atrakcyjność lektury mocno na tym zyskuje, warstwa informacyjna wręcz przeciwnie. Na pewno nikt nie będzie ziewał czytając takie oto zdania: „Prawnicy byli najsłabszym ogniwem polskich zmian, polegli na wszystkim. Bezkarni byli sprawcy mordów z czasów PRL-u, bezkarni byli gospodarczy aferzyści, mafiosi, skorumpowani politycy, a nawet chuligani i oszuści notorycznie niepłacący alimentów. W latach 90 Polska była Dzikim Zachodem, a prawnicy udawali, że problem nie istnieje”. Dla retorycznego efektu Krasowski wrzuca do jednego worka mafiosów i alimenciarzy, tych drugich nazywając przy tym „oszustami”.

Gdy autor ustawia fakty pod atrakcyjną tezę, nie jest źle. Gorzej, gdy manipuluje faktami lub wręcz pisze nieprawdę. Przykładem jest fragment dotyczący pierwszego rządu Tuska: „po 2007 roku premier Tusk poprowadził najbardziej minimalistyczną politykę w historii III RP. Miał wielki wzrost, miał wielkie możliwości, mógł wiele zrobić, ale nie chciał.” Spójrzmy na te „wielkie możliwości” po 2007 roku. Rząd Tuska powstał w listopadzie 2007. Bank Lehman Brothers upadł we wrześniu 2008 roku, dając początek światowemu kryzysowi, który nie ominął Polski (spadek eksportu o ponad 20%, wzrost bezrobocia, deficytu budżetowego, etc.). Okres „wielkich możliwości” trwał zatem około 10 miesięcy. W rzeczy samej, zmarnowana dekada.

A co z rzekomym minimalizmem tego okresu? Krasowski pisze: „Każda zmiana, najdrobniejsze reforma, groziła spadkiem popularności, a Tusk nie miał zamiaru tracić nawet procenta.” Doprawdy? Czyli to w pościgu za popularnością jego rząd podwyższył wiek emerytalny i dokonał „grabieży” OFE? Kolejna pretensja autora dotyczy tego, że Tusk, zostając szefem Rady Europejskiej, zrezygnował z funkcji premiera. Krasowski nazywa to nadzwyczajnym, niespotykanym „ekscesem”. Jakby nie wiedział, że następca Polaka na tym stanowisku, Charles Michel, był premierem Belgii, który dokładnie tak jak Tusk podał się do dymisji, aby zostać przewodniczącym Rady.

Te antytuskowe filipiki służą jednemu celowi - aby zaznaczyć swój symetryzm, podkreślić niezależność i chłodny obiektywizm wobec głównego bohatera książki. W znacznym stopniu to się udało. Znajdujemy wiele stwierdzeń rzeczywiście trafnych, choć ich odkrywczość bywa wątpliwa. Osoby śledzące polską politykę dobrze wiedzą, nawet bez podpowiedzi Krasowskiego, że Jarosław Kaczyński lepiej czuje się w siedzibie PiSu przy Nowogrodzkiej niż w KPRMie. Że nie ceni swoich własnych nominatów na najwyższe stanowiska, że szczuje, manipuluje, przestrasza. Jednocześnie autor zachowuje sporo powściągliwości w opisie metod uprawiania polityki przez Kaczyńskiego. Przykładowo pisze o uproszczonej, archaicznej wersji patriotyzmu i religijności, na jaką postawił prezes, ale już nie o tym, że zamienił media publiczne w prostacką tubę propagandową, która w swoim obsesyjnym radykalizmie i zacietrzewieniu stawała się coraz bardziej groteskowa i coraz mniej skuteczna.

Pomimo tych zastrzeżeń uważam książkę Roberta Krasowskiego za wartą lektury, a taki sposób pisania o polityce, o najnowszej historii, bardziej w stylu pamfletu niż dysertacji, chciałbym spotykać częściej.

Książki o najnowszej historii Polski rzadko kiedy są lekturą pasjonującą. Rozumiem dominację faktów i merytoryki w książkach pisanych przez historyków czy politologów. Taka „Historia polityczna Polski” Antoniego Dudka jest w warstwie informacyjnej bez zarzutu, natomiast sprawdza się równie dobrze, albo nawet lepiej (przynajmniej w moim przypadku) jako lek na bezsenność. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak ktoś trafnie już zauważył, „Samotnia” idealnie nadaje się do wydania w formie audiobooka. Z roli lektora znakomicie wywiązał się nieznany mi wcześniej Jan Marczewski. Przypadł mi też do gustu pomysł na uzupełnienie narracji okazjonalną, dyskretną muzyka i odgłosami otoczenia. Takie elementy klasycznego słuchowiska (najnowszy synonim: superprodukcja) zwiększają atrakcyjność i sugestywność prezentowanej historii.

Kryminały Anny Kańtoch cenię przede wszystkim za sugestywną obyczajówkę. Wyraziste postaci, realistyczne sytuacje, niebanalne dialogi. Po abdykacji Zygmunta Miłoszewskiego takie klimaty można znaleźć u Chmielarza, Szamałka, właśnie Kańtoch - i u niewielu innych autorów, gdyż większość bardziej skupia się na kryminalnych łamigłówkach i epatowaniu przemocą niż atrakcyjnym, interesującym tle obyczajowym.

Największą wadą wielu kryminałów jest schematyczność, powtarzalność i przewidywalność. Ci wszyscy straumatyzowani, popijający komisarze, te dzielne policjantki/profilerki o atrakcyjnych imionach, młode i ładne, ale (żeby nie było) już po życiowych przejściach. Czytelnik ma takich bohaterów lubić od pierwszej strony, a potem sekundować im w zmaganiach z groźnymi przeciwnikami - odpornymi na postrzały lub atakującymi nagle ujawnionym bratem bliźniakiem.

Takiego fabularnego kiczu i schematu Kańtoch skutecznie się wystrzega. Jej fabuły są może trochę przekombinowane, ale nie absurdalne. „Samotnia” jest szczególnie ciekawa i oryginalna, gdyż główny bohater, pisarz, który stracił wzrok w wyniku wypadku, powoli dochodzi do siebie i stopniowo przyzwyczaja się do funkcjonowania w nowych, trudnych realiach. Pierwszoosobowa narracja pozwala obserwować cały ten proces z najbliższego dystansu, zwłaszcza że autorce nie zabrakło empatii, wyobraźni i wiedzy na ten temat. Przyznaję, że zmagania Leona Cichego z codziennymi problemami były według mnie najciekawszym elementem fabuły, który zapewne lepiej zapamiętam niż wątek stricte kryminalny.

Jak ktoś trafnie już zauważył, „Samotnia” idealnie nadaje się do wydania w formie audiobooka. Z roli lektora znakomicie wywiązał się nieznany mi wcześniej Jan Marczewski. Przypadł mi też do gustu pomysł na uzupełnienie narracji okazjonalną, dyskretną muzyka i odgłosami otoczenia. Takie elementy klasycznego słuchowiska (najnowszy synonim: superprodukcja) zwiększają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki klasie pisarskiej Małeckiego ten ryzykowany eksperyment okazał się całkiem udany. Dwa wątki składające się na "Nowe życie" są skrajnie różne, tak jak dwójka głównych bohaterów. Wątek młodszego z nich jest utrzymany w tonacji dość lekkiej, chwilami nieco żartobliwej. Natomiast ten drugi momentami może się kojarzyć z filmowymi slasherami. Tu już nie ma miejsca na żarty.

Nie wiem, czy moje wrażenia byłyby tak pozytywne, gdyby nie forma audiobooka, jedyna, w jakiej jest ten tytuł dostępny. Interpretacja dwóch lektorów jest znakomita, bardzo dobrze oddaje kontrasty pomiędzy wątkami i postaciami. Kryminał nietypowy, ale z pewnością warty uwagi.

Dzięki klasie pisarskiej Małeckiego ten ryzykowany eksperyment okazał się całkiem udany. Dwa wątki składające się na "Nowe życie" są skrajnie różne, tak jak dwójka głównych bohaterów. Wątek młodszego z nich jest utrzymany w tonacji dość lekkiej, chwilami nieco żartobliwej. Natomiast ten drugi momentami może się kojarzyć z filmowymi slasherami. Tu już nie ma miejsca na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Imponująca wyprawa w skomplikowaną przeszłość, nie tylko rodzinną. Autor jest tu jednocześnie detektywem, historykiem i gawędziarzem. Szeroki historyczny kontekst sprawia, że książka nabiera wymiaru uniwersalnego, czyta się ją bardziej jak wciągającą sagę niż rodzinną kronikę.

Z drugiej strony nie dziwią mnie także dość krytyczne opinie. Ilość informacji, serwowanych czytelnikowi, jest ogromna. Jeśli ktoś jest zainteresowany, tak jak ja, historią międzywojnia, genezą II wojny światowej, etc. nie będzie to stanowiło problemu. W przeciwnym wypadku lektura może przypominać wkuwanie do egzaminu z podręcznikiem w dłoni.

Jestem pewien, że Jarosław Kurski potrafiłby uczynić swą książkę znacznie "lżejszą". Skrócić, uprościć, itd. Przypuszczam, że najzwyczajniej nie chciał tego zrobić, ponieważ pisał ją przede wszystkim dla siebie. Skoro więc zafascynowała go ambiwalentna postać Lewisa Namiera, pisze o nim obszernie, drobiazgowo, na dziesiątkach stron, z niewątpliwym poczuciem, że i tak nie wyczerpał tematu.

To casus podobny, jak sądzę, do "Ksiąg Jakubowych" Tokarczuk. W moim odczuciu zdecydowanie za obszernie, za szczegółowo autorka rozpisywała się tam o mistycznej doktrynie frankistów. Dla mnie było to mega ciężkostrawne, ale jednocześnie rozumiałem, że po wieloletnim researchu, setkach godzin poszukiwań i lektur, temat stał się dla niej tak bliski, że nie chciała potraktować go "po łebkach". Bez wątpienia pisanie szczere, z głębokiej, wewnętrznej potrzeby, wyklucza jakiekolwiek kompromisy.

Imponująca wyprawa w skomplikowaną przeszłość, nie tylko rodzinną. Autor jest tu jednocześnie detektywem, historykiem i gawędziarzem. Szeroki historyczny kontekst sprawia, że książka nabiera wymiaru uniwersalnego, czyta się ją bardziej jak wciągającą sagę niż rodzinną kronikę.

Z drugiej strony nie dziwią mnie także dość krytyczne opinie. Ilość informacji, serwowanych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Symetryści. Jak się pomaga autokratycznej władzy Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Ocena 7,1
Symetryści. Ja... Mariusz Janicki, Wi...

Na półkach:

Z treścią tej książki zgadzam się całkowicie. Autorzy bardzo trafnie wypunktowali postawę niby-obiektywnych dziennikarzy, którym nie przeszkadza (zbytnio) demontaż demokratycznego państwa prawa przez rządzącą partię. W każdym razie nie na tyle, żeby nie pisać z uznaniem o jej wrażliwości społecznej i transferach socjalnych. Jakby trudno było dostrzec, że jest to cyniczna transakcja wiązana: my wam 500+ i 13-tą emeryturę, ale wy popatrzcie w inną stronę, gdy my zaorzemy Trybunał, skłócimy się z Unią, będziemy zwalczać sędziów i robić ciemne interesy.

Pewien problem mam nie z treścią, ale formą tej książki. Autorzy zrezygnowali ze wskazywania symetrystów po nazwisku, z polemizowania z ich konkretnymi wypowiedziami, przez co narracja staje się trochę monotonna. Zabrakło też poczucia humoru, anegdot, tego wszystkiego, co sprawia, że na wykładach jednych profesorów jest pełna sala, a u innych pustki. Panowie trzymają się konsekwentnie poważnego, nieco przyciężkiego tonu, co nie jest przecież niezbędne nawet przy tak poważnej tematyce.

Z treścią tej książki zgadzam się całkowicie. Autorzy bardzo trafnie wypunktowali postawę niby-obiektywnych dziennikarzy, którym nie przeszkadza (zbytnio) demontaż demokratycznego państwa prawa przez rządzącą partię. W każdym razie nie na tyle, żeby nie pisać z uznaniem o jej wrażliwości społecznej i transferach socjalnych. Jakby trudno było dostrzec, że jest to cyniczna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznaję, że od połowy książki już nie tyle ją czytałem, ile przerzucałem strony. Główna bohaterka w pierwszoosobowej narracji, w czasie teraźniejszym, drobiazgowo relacjonuje swoje poczynania i odczucia. 90 procent jej aktywności to zbieranie ziół. Babka, lipa, dziurawiec, jansota, wiązówka, nazwy roślin powtarzają się dziesiątki razy. Ze szczegółowymi opisami, w którym miejscu rosną, w jakiej fazie wegetacji akurat się znajdują, jakie problemy wiążą się z ich suszeniem i sprzedażą. Na ogół lubię taką wnikliwość i fachowość autora, ale w tych rozwlekłych, powtarzalnych opisach brakuje, niestety, błyskotliwości i polotu znanego choćby z „Pachnidła” Suskinda. Tymczasem fabuła nie przynosi wiele więcej. Kontakty Anny z otoczeniem są powierzchowne, a retrospekcje szczątkowe. Bohaterka pogrąża się w swoim odklejeniu od świata, wręcz szaleństwie, ale jest to przedstawione tak monotonnie, że stanowiło prawdziwe wyzwanie dla mojej cierpliwości.

Gęsta narracja, niemal pozbawiona dialogów, niekoniecznie musi oznaczać lekturową męczarnię. Ale jeżeli do tego dochodzą drobiazgowe opisy banalnych czynności, jednowymiarowość pozostałych bohaterów, brak choćby szczypty humoru, ironii, to jest naprawdę ciężko. Gdy byłem młodszy, bardziej cierpliwy i pokorny, czytałem takie wysoko oceniane, nagrodzone, zmulaste książki skrupulatnie i do końca, za brak satysfakcji z lektury obwiniając raczej siebie niż autora. Teraz pokory mam mniej i powiem tak: zdecydowanie nie polecam. Nuda, zmuła, męczybuła. Jeśli komuś się podoba, gratuluję. Ale dla mnie kwintesencją czeskiej literatury jest nadal „Walc pożegnalny” czy „Nieznośna lekkość bytu” Kundery, do których powieść Bolavy ma się tak, jak TVP do BBC.

Przyznaję, że od połowy książki już nie tyle ją czytałem, ile przerzucałem strony. Główna bohaterka w pierwszoosobowej narracji, w czasie teraźniejszym, drobiazgowo relacjonuje swoje poczynania i odczucia. 90 procent jej aktywności to zbieranie ziół. Babka, lipa, dziurawiec, jansota, wiązówka, nazwy roślin powtarzają się dziesiątki razy. Ze szczegółowymi opisami, w którym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię kryminały, ale jestem chyba ich nietypowym czytelnikiem, gdyż intryga kryminalna nie jest dla mnie najważniejsza. Sama zbrodnia też interesuje mnie średnio. Tym, co mnie w kryminałach najbardziej pociąga, jest warstwa obyczajowa. Bohaterowie i ich perypetie, dialogi, a wszystko to podlane błyskotliwością, ironią, humorem. Te właśnie cechy uczyniły mnie fanem kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego, Marka Krajewskiego, a także Wojciecha Chmielarza. Dlatego też, gdy przeczytałem w opiniach o nowej powieści tego ostatniego, że "do połowy nic się nie dzieje”, wiedziałem już, że to kryminał w sam raz dla mnie.

Nie zawiodłem się. Para głównych bohaterów wzbudza sympatię i zainteresowanie, ich wakacyjne przeżycia wciągają, a obowiązki związane z „kulą u nogi” w postaci czteroletniego synka sa opisane realistycznie i bez sentymentów. Gdy zaczęła się rozkręcać intryga stricte kryminalna, trochę się niepokoiłem, gdyż, w mojej skromnej ocenie, Chmielarz potrafi rewelacyjną obyczajówkę (np. „Żmijowisko”) popsuć wydumanym, nierealistycznym, przedobrzonym finałem. Na szczęście tym razem autor zachował umiar, nie przesadził z twistami, a że warstwa obyczajowa jest wyjątkowo dobra i obszerna, póki co „Za granicą” to moja ulubiona powieść Chmielarza.

Lubię kryminały, ale jestem chyba ich nietypowym czytelnikiem, gdyż intryga kryminalna nie jest dla mnie najważniejsza. Sama zbrodnia też interesuje mnie średnio. Tym, co mnie w kryminałach najbardziej pociąga, jest warstwa obyczajowa. Bohaterowie i ich perypetie, dialogi, a wszystko to podlane błyskotliwością, ironią, humorem. Te właśnie cechy uczyniły mnie fanem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieczęsto zdarza mi się zmierzyć z powieścią takich rozmiarów, w dodatku wypełnioną przez tyle wątków i postaci. Malarskim odpowiednikiem utworu Ibaneza byłaby co najmniej Bitwa pod Grunwaldem Matejki. Narracyjny rozmach nie jest, sam w sobie, ani wadą, ani zaletą. Wszystko zależy od tego, na ile autor zapanował nad literacka materią. Na ile pomysłowe, sugestywne, ciekawe są poszczególne wątki? Czy tworzą spójną, uporządkowana całość? Na pierwsze z pytań odpowiadam twierdząco. Na drugie odpowiedź brzmi: niestety, nie.

Z pewnością najmocniejszą stroną warsztatu Ibaneza jest kreowanie bohaterów. Podobnie jak zręczny rysownik, potrafiący kilkoma kreskami stworzyć wyrazistą, charakterystyczną personę, hiszpański autor kreuje dziesiątki postaci, każdej nadając indywidualne cechy wyglądu i charakteru. Cała strona psychologiczna narracji jest na naprawdę wysokim poziomie. Gdy jednak bohaterowie ruszają do akcji, przeżywają coraz dziwniejsze przygody i doświadczają coraz niezwyklejszych przeżyć, zaczynają się wątpliwości.

Pal licho, że „Lśnij...” okazuje się dość karkołomną hybrydą gatunkową, swobodnie łączącą elementy prozy psychologicznej, przygodowej, z science-fiction czy nawet fantasy. Gdyby to wszystko było sensownie ze sobą powiązane, wyjaśnione, uzasadnione, nie miałbym pretensji. Tak jednak nie jest. Takie motywy jak Błękitny Olbrzym czy komunistyczni partyzanci pojawiają się i znikają jak królik z kapelusza. Zero wyjaśnień. Tzw. Centrala i Biały Uniwersytet, choć znajdują się na tej samej wyspie, wydają się nie mieć ze sobą żadnego powiązania, ba, nie wiadomo, czy w ogóle wiedzą o swoim istnieniu. Także (zbyt) tajemniczy pan Pohloja. Nie wiadomo czy żyje, czy jest duchem, legendą, zmyśleniem? No i dlaczego akurat te właśnie osoby leciały tym konkretnym samolotem? Skoro wielokrotnie autor sugeruje, że to nie przypadek, to w takim razie co?

Stworzyć w ramach jednej powieści dziesiątki najróżniejszych wątków to niewątpliwie duża sztuka. Ale jeszcze większym osiągnięciem byłoby powiązać te wszystkie wątki w spójną, sensowną całość. To już się, niestety, Ibanezowi nie udało. Gdybym mógł, odchudziłbym tę powieść o co najmniej kilka wątków, odpuściłbym choć trochę tego new-agowego bełkotu, pojawiającego się raz po raz, i wywaliłbym całe zakończenie z motywem Białego Uniwersytetu, który jest przegadany, egzaltowany, niepowiązany. A służy chyba tylko skleceniu wzruszającej sceny końcowej w stylu kina familijnego. Jeśli kogoś lubię, to jednak mu tej powieści nie polecę.

Nieczęsto zdarza mi się zmierzyć z powieścią takich rozmiarów, w dodatku wypełnioną przez tyle wątków i postaci. Malarskim odpowiednikiem utworu Ibaneza byłaby co najmniej Bitwa pod Grunwaldem Matejki. Narracyjny rozmach nie jest, sam w sobie, ani wadą, ani zaletą. Wszystko zależy od tego, na ile autor zapanował nad literacka materią. Na ile pomysłowe, sugestywne, ciekawe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja ocena tej książki jest wypadkową podziwu za treść i zastrzeżeń co do formy. Overbeek zasługuje na uznanie za dziennikarską determinację, wręcz odwagę zajęcia się tematem tabu, jakim są te mniej chwalebne strony działalności Wojtyły, zarówno w Krakowie, jak w Watykanie. Przed nim niewielu miało odwagę, przynajmniej w Polsce, napisać wprost, że JPII ponosi pełną odpowiedzialność za ukrywanie pedofilii w Kościele, za chronienie przez długie lata degeneratów w rodzaju McCarricka czy Degollado. Obowiązywała co najwyżej narracja typu "dobry car, źli bojarzy". Overbeek trafnie pokazuje, że gdy JPII już musiał zabrać głos w tych sprawach, używał formuł typu "niedawno dowiedziałem się" - w przypadku kryzysu w amerykańskim kościele "niedawno dowiadywał się" o całej sprawie raz po raz, w odstępach kilkuletnich.
Materiał petarda, ale forma książki jest nieporywająca. Najlepsze reportaże Kopińskiej, Reszki czy Łazarewicza czyta się bez porównania lepiej. Tak czy inaczej, dobrze się stało, że są jeszcze odważni dziennikarze, niebojący się histerycznych reakcji populistów i fanatyków.

Moja ocena tej książki jest wypadkową podziwu za treść i zastrzeżeń co do formy. Overbeek zasługuje na uznanie za dziennikarską determinację, wręcz odwagę zajęcia się tematem tabu, jakim są te mniej chwalebne strony działalności Wojtyły, zarówno w Krakowie, jak w Watykanie. Przed nim niewielu miało odwagę, przynajmniej w Polsce, napisać wprost, że JPII ponosi pełną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Drugi tom jest jeszcze lepszy od pierwszego. „Star Carrier” to military s-f w znakomitym wydaniu. Trochę przypomina cykl „Algorytm wojny” Michała Cholewy. Mocnych stron jest tu naprawdę wiele. Ian Douglas wykazał się sporą pomysłowością opisując przyszłe osiągnięcia naukowe ludzkości. Jeszcze ciekawiej wypadają u niego Obcy. Oryginalna i złożona koncepcja obejmuje nie jeden, ale kilka gatunków inteligentnych istot. Ostatni raz miałem do czynienia z tak interesującą wizją pozaziemskiej cywilizacji w powieści „Dzieci czasu” Adriana Tchaikovskiego.

Douglas potrafi pisać, doskonale żongluje bliskim i szerokim planem. Stworzył całkiem ciekawych bohaterów, a najważniejszy z nich, znakomity pilot kosmicznego myśliwca Starhawk, Trevor Gray, został wyposażony w spory bagaż ludzkich słabości, wątpliwości i rozterek. Dzięki temu nie sposób z nim nie sympatyzować. Nie brakuje retrospekcji, szczegółu obyczajowego, zręcznie zarysowanych sympatii i antypatii w grupie pilotów.

Główny wątek, czyli kosmiczne zmagania z imperium Sh’daar prezentuje się fascynująco, jest tu sporo zaskoczeń i zwrotów akcji, emocje narastają, stawka zmagań idzie w górę. Jeżeli coś mi przeszkadzało, to trochę zbyt liczne wtręty erudycyjne, czy raczej edukacyjne ze strony autora, po angielsku trafnie nazywane „info dump”. Te zrzuty informacyjne spowalniają akcję i zwyczajnie irytują. W końcu to literatura rozrywkowa, a nie podręcznik fizyki. Jeżeli Ian Douglas chciał podkreślić, że jego pomysły technologiczne są mocno osadzone we współczesnej nauce, mógł dowodzić tego np. w posłowiu, a nie w trakcie fabularnej rozgrywki. Jednak pomimo tych zastrzeżeń bez wątpienia sięgnę po kolejne tomy.

Drugi tom jest jeszcze lepszy od pierwszego. „Star Carrier” to military s-f w znakomitym wydaniu. Trochę przypomina cykl „Algorytm wojny” Michała Cholewy. Mocnych stron jest tu naprawdę wiele. Ian Douglas wykazał się sporą pomysłowością opisując przyszłe osiągnięcia naukowe ludzkości. Jeszcze ciekawiej wypadają u niego Obcy. Oryginalna i złożona koncepcja obejmuje nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Swoją dotychczasową przygodę z książkami autorstwa Davida Vanna uważam za udaną, choć muszę przyznać, że nie jest to pasmo sukcesów. Po mocnym, świetnym „Komodo” przeczytałem wyraźnie słabszą, nierówną „Legendę o samobójstwie”. Trzeci w kolejności „Brud” uplasował się gdzieś pomiędzy tymi dwiema. Bardziej specyficzny, trochę mniej atrakcyjny niż „Komodo”, nie zawiera jednak tylu nużących, słabszych fragmentów co „Legenda…”.

Dwudziestodwuletni Galen mieszka z matką w podupadającej, rodzinnej rezydencji w Kalifornii. Żadne z nich nie pracuje i nawet nie zamierza. Ich źródłem utrzymania jest majątek babki Galena, przebywającej w domu opieki. Galen wraz z matką codziennie odwiedzają babcię, w trosce nie tyle o jej dobre samopoczucie, co przypilnowanie źródła gotówki. Pozostałe dramatis personae to siostra matki, Helen i jest córka Jennifer, kilka lat młodsza od Galena. Brak w tej rodzinie osób pracujących, ale z życiodajnego, babcinego źródełka korzystają tylko Galen i jego matka. Jak to rzutuje na codzienne relacje całej czwórki, nietrudno się domyśleć.

Co do głównego bohatera, Galena, warto podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze, to postać zdecydowanie niesympatyczna, a więc naprawdę unikalna. Trzeba sporej autorskiej odwagi, żeby takiego irytującego socjopatę uczynić głównym bohaterem powieści. Ten żyjący pseudofilozofią new age nieudacznik jest osobowością tak pokręconą, że przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, do jakiego innego bohatera literackiego można go porównać. Wreszcie znalazłem: podobnie odklejony od rzeczywistości był tytułowy bohater „Ptaśka” Williama Whartona. Z małą poprawką: Ptasiek był sympatyczny.

Po drugie, Galen jest zdecydowanie niesympatyczny, wręcz odpychający, ale na pewno nie nudny. Jego pokręcone postrzeganie świata zostało oddane przez Vanna w sposób zaskakująco wnikliwy, spójny, empatyczny. Poza tym, gdy Galen schodzi ze swoich pseudofilozoficznych obłoków, potrafi być naprawdę elokwentny i sarkastyczny. Vann jest świetny nie tylko w portretowaniu pokręconego umysłu Galena, ale też jego doświadczeń seksualnych. Taką właśnie niezwykłą sugestywność scen seksu pamiętam z najlepszych powieści Johna Updike’a.

W przypadku „Legendy o samobójstwie” pierwsza połowa powieści była, według mnie, znacznie lepsza od drugiej, nużącej i monotonnej. Tutaj jest na odwrót. Poznajemy Galena od strony jego bełkotliwej pseudoreligii spod znaku new age i Vann trochę w obszerności tych opisów przesadza, chociaż nie aż tak bardzo, jak Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych”, gdzie niemiłosiernie męczyła (przynajmniej mnie) sążnistymi opisami doktryny religijnej frankistów. Wschodni mistycyzm Galena jest równie ciężkostrawny, jednak w dalszej części książki otrzymujemy coraz więcej soczystego realizmu, a sam finał to już trudna do zapomnienia, emocjonalna erupcja, w której autor nie bierze jeńców.

Swoją dotychczasową przygodę z książkami autorstwa Davida Vanna uważam za udaną, choć muszę przyznać, że nie jest to pasmo sukcesów. Po mocnym, świetnym „Komodo” przeczytałem wyraźnie słabszą, nierówną „Legendę o samobójstwie”. Trzeci w kolejności „Brud” uplasował się gdzieś pomiędzy tymi dwiema. Bardziej specyficzny, trochę mniej atrakcyjny niż „Komodo”, nie zawiera jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Davida Vanna było „Komodo”, rzecz mocna, oryginalna, z niesamowitym przedstawieniem egzotycznego, podwodnego świata i przenikliwymi, wręcz bezlitosnymi opisami relacji rodzinnych. Z pewnością to jedna z najlepszych książek wydanych przez moją ulubioną Pauzę. Nic dziwnego, że równie duże oczekiwania miałem wobec „Legendy o samobójstwie”. Niestety, ta wczesna proza pochodzącego z Alaski autora na tle doskonałego „Komodo” trochę rozczarowuje.

Survivalowa historia ojca i jego nastoletniego syna, zamierzających spędzić dłuższy czas z dala od cywilizacji, w surowych realiach dalekiej północy, rozpoczyna się obiecująco. Powściągliwy, rzeczowy styl pisarski Vanna precyzyjnie oddaje narastające napięcia pomiędzy ojcem a synem, wynikające głównie z niekompetencji tego pierwszego. Stopniowo poznajemy coraz lepiej tę postać elokwentnego, niestabilnego emocjonalnie nieudacznika, kabotyna i pozera. Niemający większego pojęcia o sposobach przeżycia na Alasce, bujający w obłokach Jim swoim dyletanctwem naraża życie własne i syna. W tym kontekście intrygującą tajemnicą pozostaje to, jakim cudem była żona Jima, dobrze znająca jego „dokonania” życiowe, zgodziła się na roczny wyjazd syna pod taką opieką na pustkowia Alaski.

To, co dobre w tej książce kończy się mniej więcej w połowie. Później następuje wyraźna zmiana konwencji. Jest mniej dialogów, więcej opisów i to właśnie te fragmenty były zapewne podstawą do porównywania Vanna z McCarthym. Mi również przyszło do głowy takie porównanie, gdy od połowy książki „Legenda…” coraz bardziej zaczęła przypominać „Dziecię boże”. Jednak o ile McCarthy serwuje w swojej powieści jeszcze więcej odstręczających skrajności, to kreuje w ten sposób poruszający, wartościowy artystycznie przekaz. U Vanna natomiast więcej jest epatowania niż artyzmu. Dlatego mam nadzieję, że kolejny utwór Vanna, który zamierzam przeczytać, „Brud”, będzie bardziej przypominał „Komodo” niż „Legendę…”.

Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Davida Vanna było „Komodo”, rzecz mocna, oryginalna, z niesamowitym przedstawieniem egzotycznego, podwodnego świata i przenikliwymi, wręcz bezlitosnymi opisami relacji rodzinnych. Z pewnością to jedna z najlepszych książek wydanych przez moją ulubioną Pauzę. Nic dziwnego, że równie duże oczekiwania miałem wobec „Legendy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z tą książką mam pewien kłopot. Joannę Bator cenię przede wszystkim za jej niezwykłą inwencję fabularną. Potrafi ona tworzyć oryginalnych, intrygujących bohaterów, a także nie mniej oryginalną fabułę, gdzie wydarzenia zaskakują i przykuwają uwagę. Pod tym względem Bator przypomina Szczepana Twardocha, pisarza o podobnie znakomitej inwencji fabularnej. Niestety, z autorem „Morfiny” łączy Bator także inna cecha, która z kolei nie budzi mego entuzjazmu. Mam na myśli skłonność do kontrapunktowania wątków realistycznych nierealistycznymi (zbudowanymi z oniryzmu, mistycyzmu, symbolizmu), mającymi zapewne, w intencji obydwojga twórców, dodać ich powieściom głębi i wysokoartystycznego wymiaru.
Tak właśnie dzieje się w „Ucieczce niedźwiedzicy”. Początkowo w powieści dominuje konwencja realistyczna, postacie są, jak zwykle u Bator, niebanalne, podobnie jak fabuła. Szczególnie przypadł mi do gustu motyw matki niepełnosprawnego syna, poprawiającej sobie samopoczucie odgrywaniem roli zamożnej, wymagającej klientki agencji nieruchomości. Niestety, stopniowo realizm ustępuje w „Ucieczce…” oniryzmowi, powieściowe realia stają się coraz bardziej umowne, a w finale dochodzimy do niezbyt zrozumiałego (przynajmniej dla mnie), egzaltowanego mistycyzmu.
W najlepszych fragmentach poszczególne motywy przypominają „Opowiadania bizarne” Olgi Tokarczuk; realia są odkształcane umiarkowanie, z powściągliwością znaną również z prozy Murakamiego (zresztą wspomnianego w powieści kilkakrotnie). Taki był np. anglojęzyczny żółw, jeszcze całkiem strawny, ale np. wątek nietoperzy – już nie. Może dlatego, że nigdy nie byłem zwolennikiem powieści gotyckiej, a taka, niestety, konwencja dochodzi do głosu w ostatnich rozdziałach „Ucieczki…”.

Z tą książką mam pewien kłopot. Joannę Bator cenię przede wszystkim za jej niezwykłą inwencję fabularną. Potrafi ona tworzyć oryginalnych, intrygujących bohaterów, a także nie mniej oryginalną fabułę, gdzie wydarzenia zaskakują i przykuwają uwagę. Pod tym względem Bator przypomina Szczepana Twardocha, pisarza o podobnie znakomitej inwencji fabularnej. Niestety, z autorem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli ktoś spodziewa się po tej książce rzeczowego, chłodnego opisu lat 1996 – 2005 w polskiej polityce, może się bardzo rozczarować. Wprawdzie autor zastrzega, że jego książka „nie ma publicystycznych ambicji”, ale moim zdaniem jak najbardziej ma, i to niemałe. Chwilami to już nawet nie publicystyka, ale regularny pamflet. Dobrze to ilustrują dwa następujące fragmenty. Pierwszy to ogólna refleksja autora o polskiej klasie politycznej: „Nawet bardzo inteligentni ludzie, gdy trafią do polityki, przestają postrzegać rzeczywistość. Tak mocno żyją dniem, tygodniem, wczorajszą intrygą, jutrzejszą reakcją. Nie analizują wydarzeń, nie obserwują przeciwników, nie maja planów, nie mają refleksji. Mają tylko odruchy. Jak proste organizmy.”

Jeszcze mocniejszy jest opis partii Samoobrona: „To nie była normalna partia, tylko zbieranina szumowin mających na swoim koncie pobicia, wyłudzenia, fałszerstwa, a jak czas pokaże – nawet porwanie i gwałty. […] To był świat zamożnej chuliganerii, która przez sądowymi wyrokami uciekła w poselskie immunitety.” Wcześniej znałem jedynie wywiad – rzekę z Ludwikiem Dornem („Anatomia słabości”) gdzie Robert Krasowski nie miał okazji do takiego stylistycznego rozmachu. Tutaj taką okazję miał i w pełni z niej skorzystał. Nie jestem pewien, czy aż taka dawka kwiecistej dosadności poprawia walory poznawcze książki, ale z pewnością nie pozwala czytelnikowi się nudzić.

Jeśli ktoś spodziewa się po tej książce rzeczowego, chłodnego opisu lat 1996 – 2005 w polskiej polityce, może się bardzo rozczarować. Wprawdzie autor zastrzega, że jego książka „nie ma publicystycznych ambicji”, ale moim zdaniem jak najbardziej ma, i to niemałe. Chwilami to już nawet nie publicystyka, ale regularny pamflet. Dobrze to ilustrują dwa następujące fragmenty....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga część cyklu o Kubie Sobańskim jest o wiele lepsza od pierwszej. W „Pamiętniku diabła” debiutujący autor wprawdzie zaproponował czytelnikom wciągającą i dynamiczną fabułę, jednak kilka elementów nie zagrało. Przede wszystkim policyjne realia („Komenda Główna Policji w Krakowie”, rozpoczynanie przez policję poszukiwań zaginionej po upływie „ustawowego okresu 48 godzin od zaginięcia”, komendant główny policji osobiście przesłuchujący podejrzanego - to tylko najbardziej rażące wpadki). Zgrzytały też małopolskie regionalizmy, z „ubrał kurtkę” i „ubrał spodnie” na czele. Jak na mój gust trochę za dużo było też epatowania okrucieństwem w opisach zabójstw, co odbierałem jako „pornografię przemocy”.

W drugiej części nie ma śladu po tych błędach. Autor sprawdził nazwy instytucji, przestudiował kodeks postępowania karnego i przestał „ubierać” części garderoby. Naturalistyczne opisy zabójstw zostały skrócone, zamiast nich pojawiły się atrakcje wyższych lotów, jak choćby naprawdę ciekawe pomysły fabularne, w tym dobrze wykombinowane twisty. Bohaterowie (przynajmniej niektórzy) otrzymali więcej charyzmy i zaczęli więcej czasu spędzać na sali sądowej, a mniej w nocnych klubach. Dzięki temu pojawiła się wyrafinowana rozgrywka procesowa, która okazała się, przynajmniej dla mnie, większą atrakcją niż te wszystkie sceny picia, ćpania i seksu z "Pamiętnika...". Także zbyt liczne opisy ubrań, na co zwracało uwagę wielu czytelników części pierwszej, w „Procesie…” nie występują już z tak niemal obsesyjną częstotliwością.

Po lekturze pierwszej części cyklu miałem wątpliwości, czy sięgnąć po drugą. Teraz niecierpliwie czekam na premierę audiobooka części trzeciej. Lektorem całego cyklu jest niezawodny Filip Kosior, o którym (przy okazji innej powieści) ktoś napisał, że „napięcie i emocje były zasługą bardziej lektora niż autora”. Audiobooki są nadal niedoceniane przez wielu czytelników, choć w mojej ocenie to błąd. Uważam, że tekst zaprezentowany w mistrzowskiej interpretacji głębiej zapada w pamięć i silniej oddziałuje na emocje. Dotyczy to w równym stopniu prozy jak poezji. Kto nie wierzy, niech porówna wiersze Marcina Świetlickiego czytane samodzielnie oraz w interpretacji Bogusława Lindy, na płycie „Las putas melancolicas” Świetlików.

P.S. Sam autor był zapewne świadomy wymienionych wad swego debiutu, gdyż ostatnio ukazało się poprawione wydanie "Pamiętnika...", już bez regionalizmów i "Komendy Głównej".

Druga część cyklu o Kubie Sobańskim jest o wiele lepsza od pierwszej. W „Pamiętniku diabła” debiutujący autor wprawdzie zaproponował czytelnikom wciągającą i dynamiczną fabułę, jednak kilka elementów nie zagrało. Przede wszystkim policyjne realia („Komenda Główna Policji w Krakowie”, rozpoczynanie przez policję poszukiwań zaginionej po upływie „ustawowego okresu 48 godzin...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jan Borysewicz. Mniej obcy Jan Borysewicz, Marcin Prokop
Ocena 6,6
Jan Borysewicz... Jan Borysewicz, Mar...

Na półkach:

Nigdy nie byłem wielkim fanem Lady Pank, ale zawsze lubiłem i ceniłem. Dobrze pamiętam ich koncert z lat 80, jeden z pierwszych w moim życiu. Obecnie utworów LP słucham w samochodzie, w domowym zaciszu preferując Molvaera, Laswella i jazz z wytwórni ECM. Jednak sentyment pozostał i dlatego sięgnąłem po tę książkę.

Niestety, jest bardzo nierówna. Anegdoty okołomuzyczne są przednie, te koncerty, hotele, wielodniowe balangi. Jan opowiada o nich smakowicie i sugestywnie. Jest znacznie gorzej, gdy zaczyna serwować swoje przemyślenia "ogólnożyciowe", refleksje o Bogu, etc. Szkoda, że Prokop wtedy go nie stopował. Jeżeli będę poszukiwał wskazówek typu "jak żyć", raczej nie zwrócę się po nie do piłkarza czy gitarzysty. Nawet tak utalentowanego jak Jan Borysewicz.

Nigdy nie byłem wielkim fanem Lady Pank, ale zawsze lubiłem i ceniłem. Dobrze pamiętam ich koncert z lat 80, jeden z pierwszych w moim życiu. Obecnie utworów LP słucham w samochodzie, w domowym zaciszu preferując Molvaera, Laswella i jazz z wytwórni ECM. Jednak sentyment pozostał i dlatego sięgnąłem po tę książkę.

Niestety, jest bardzo nierówna. Anegdoty okołomuzyczne są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Apartament” to kryminał należący do nieczęsto spotykanego, a bardzo lubianego przeze mnie podgatunku, do którego najbardziej pasuje anglojęzyczne określenie „mystery”. Ja natomiast nazywam tę kategorię „kryminałem bez trupów”. W tym przypadku motyw zaginięcia żony głównego bohatera jest osadzony w realiach górskiego hotelu, przez co skojarzenia z „Lśnieniem” Kinga są dość wyraźne. Klimat powieści kojarzył się mi także z klasycznymi filmami Hitchcocka. Przez niemal całą powieść jej dominującą cechą jest tajemniczość. Wprawdzie przyjęta przez autorkę konwencja jest realistyczna, jednak właściwie każdy istotny element fabuły jest w którymś momencie bardziej lub mniej podważany. Przy mniej umiejętnej narracji mogłoby to irytować, jednak Janiszewska jedynie intryguje i prowokuje do domysłów.

Na pochwalę zasługuje język tej prozy, nie odbiegający od standardów literatury głównego nurtu. Autorka nie stosuje spotykanych gdzie indziej regionalizmów w rodzaju „ubrał kurtkę” czy „sięgnął po buta”. Realia powieści także nie budzą zastrzeżeń, co niewątpliwie wynika ze starannego researchu (autorskie podziękowania objęły całkiem spore grono specjalistów). Co do realiów to najbardziej obawiałem się pewnej wszechobecnej w polskich kryminałach bzdury. Otóż gdy tylko występuje w nich motyw zaginięcia, zaraz pojawia się (dez)informacja, zwykle z ust policjanta, iż zaginięcie można zgłosić dopiero po upływie 24 (lub nawet 48) godzin. Nieprawda! Jest to nie tylko bzdura, ale w dodatku bzdura szkodliwa, gdyż ktoś z czytelników może kiedyś, pod wpływem lektury, zastosować się do tej „zasady” w realu, zmniejszając szanse na odnalezienie zaginionej osoby. Na szczęście Izabela Janiszewska (inaczej niż np. Julia Łapińska w „Czerwonym jeziorze” czy Adrian Bednarek w „Pamiętniku diabła”) nie okazała się leniem ani ignorantką, research wykonała wzorowo, a że ma dobry styl i sporą inwencję fabularną, lektura „Apartamentu” jak najbardziej zasługuje na rekomendację.

„Apartament” to kryminał należący do nieczęsto spotykanego, a bardzo lubianego przeze mnie podgatunku, do którego najbardziej pasuje anglojęzyczne określenie „mystery”. Ja natomiast nazywam tę kategorię „kryminałem bez trupów”. W tym przypadku motyw zaginięcia żony głównego bohatera jest osadzony w realiach górskiego hotelu, przez co skojarzenia z „Lśnieniem” Kinga są dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Adrian Bednarek jest pisarzem, który potrafi zarówno mocno zaciekawić, jak też porządnie zirytować. Do tej pory poznałem dwie jego powieści. Pierwszą był świetny, oryginalny, sugestywny „Zapomniany”. Drugą – jego wyraźnie słabsza kontynuacja. „Pamiętnik diabła” to, podobnie zresztą jak „Zapomniany”, kryminał wyróżniający się oryginalnością. Nie mamy tu typowej relacji ze żmudnego śledztwa, z obowiązkową zagadką „kto zabił?”. Sprawca jest znany od początku, gdyż jest jednocześnie narratorem, zdającym na bieżąco relację ze swoich dokonań. Tak konstrukcja powieści jest nieczęsto spotykana i stanowi miłą odmianę. Co więcej, Bednarek zdecydował się na naprawdę ryzykowny zabieg i uczynił swego bohatera postacią niesympatyczną. Jego Kuba Sobański nie ma w sobie nic z ujmującego Hannibala Lectera: nie jest koneserem muzyki klasycznej, malarstwa ani wykwintnej kuchni. Nie wykazuje się też piekielną inteligencją i przenikliwością. To studiujący w Krakowie syn zamożnych rodziców, bardzo troszczący się o ubiór i fryzurę, korzystający z uroków życia. Gdyby nie zbrodnicze skłonności, byłby postacią wręcz banalną.

Fabuła jest prowadzona dość dynamicznie, sporo tu obyczajówki, kolorowych obrazków z życia dobrze sytuowanych studentów. Jest to kontrapunktowane opisami zbrodni, dość sugestywnymi, choć bez jakiegoś szczególnego błysku. Ogólny poziom fabuły jest jednak dość wysoki, a lektura zapewnia niezłą rozrywkę. Jednakże, jak wspomniałem, mam pod adresem autora parę uwag krytycznych.

Wprawdzie policja nie występuje w jego książce na pierwszym planie, ale na drugim już tak. W związku z tym oczekiwałbym od pisarza pewnej minimalnej chociaż staranności dotyczącej nazewnictwa. Wykonania podstawowego researchu, który zajmuje parę minut. Gdyby Pan Bednarek odrobił pracę domową, nie pojawiałyby się w tekście takie kwiatki jak Komenda Główna Policji w Krakowie. Co ciekawe, występująca na przemian z Komendą Wojewódzką Policji w Krakowie. Nazewnictwo absurdalne, ale przynajmniej konsekwentne, bo poznajemy też Komendanta Głównego Policji w Krakowie. Dla odróżnienia szef całej policji otrzymuje tytuł Komendanta Głównego Polskiej Policji. A przecież Bednarek nie tworzy alternatywnej rzeczywistości w stylu Dicka czy Dukaja, tylko opisuje nasze realne uniwersum. Powinien więc ten kilkuminutowy research wykonać.

Kolejna irytująca kwestia to przekłamania co do obowiązującego prawa. Zaginęła dziewczyna, w grę wchodzi zabójstwo, tymczasem autor wysmażył w swojej fabule komunikat radiowy, w którym jest mowa o rozpoczęciu poszukiwań po upływie „ustawowego okresu 48 godzin od zaginięcia”. Bohaterowie powieści słusznie oburzają się na policjantów, którzy zamiast działać czekają, tyle że taki przepis istnieje tylko i wyłącznie na kartach powieści kryminalnych pisanych przez ignorantów.

Ostatnia kwestia to warsztat językowy autora. Jak wspomniałem, w powieści sporo jest o ubraniach, rzecz zrozumiała w środowisku bananowej młodzieży. Mniej zrozumiałe jest serwowanie raz po raz małopolskiego regionalizmu „ubierać”. Bohaterowie powieści raz po raz „ubierają spodnie”, „ubierają koszulę” etc. I tak kilkadziesiąt razy: ubrałem, ubrała, ubrał. Zabawne jest to, że główny bohater – narrator wcale nie pochodzi z Małopolski, ale z okolic Łodzi (natomiast Małopolaninem przywiązanym do regionalizmów jest sam autor). Poza regionalizmami nie brakuje zwykłych błędów językowych („szeptam”, „trafiła na tapetę”). Bednarek umiłował też stosowanie dopełniacza zamiast biernika („czas na łyka coli”, „szybko odsuwam buta”, a nawet "wysłać anonima"). Od rzemieślnika seryjnie piszącego kryminały nie oczekuję polszczyzny na poziomie Olgi Tokarczuk, jednak jakieś minimum poprawności językowej powinno zostać zapewnione. Jeśli nie przez samego autora, to przez Panie korektorki z wydawnictwa Novae Res.

P.S. Sam autor był zapewne świadomy wymienionych wad swego debiutu, gdyż ostatnio ukazało się poprawione wydanie "Pamiętnika...", bez regionalizmów i "Komendy Głównej".

Adrian Bednarek jest pisarzem, który potrafi zarówno mocno zaciekawić, jak też porządnie zirytować. Do tej pory poznałem dwie jego powieści. Pierwszą był świetny, oryginalny, sugestywny „Zapomniany”. Drugą – jego wyraźnie słabsza kontynuacja. „Pamiętnik diabła” to, podobnie zresztą jak „Zapomniany”, kryminał wyróżniający się oryginalnością. Nie mamy tu typowej relacji ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy obejrzałem bardzo dobrą ekranizację „Córki” Eleny Ferrante, sądziłem, że reżyserka i scenarzystka, Maggie Gyllenhaal, wzięła na tapet średnio ambitną kobiecą literaturę i stworzyła z niej znakomity, niebanalny dramat. Gdy jednak sięgnąłem po literacki pierwowzór, bardzo szybko okazało się, że zupełnie nie miałem racji. Powieść Eleny Ferrante w stopniu wcale nie mniejszym niż film jest znakomitym, oryginalnym dramatem. Znajdującym się na antypodach literatury przesłodzonej i ułatwionej. Na kilka elementów od razu zwróciłem uwagę. Pewien emocjonalny chłód, z jakim prowadzona jest narracja, psychologiczna przenikliwość, czasem naganne postępowanie głównej bohaterki, kameralność, narracyjna sprawność, widoczna w tworzeniu sugestywnych scen za pomocą kilku zdań.

Zastanawiałem się, z jakimi autorami można by dostrzec analogię. Otóż chyba najbliżej „Córce” do klimatu powieści Iana McEwana, a także autorów wydawanych przez moją ulubioną „Pauzę”, takich jak Nina Lykke, Therese Bohman, David Vann. Ale są też różnice. Ferrante prezentuje nie tylko głęboką autorefleksję bohaterki, jej bezkompromisową, odważną samoświadomość, ale także umiejętnie, interesująco pokazuje złożoność jej relacji z otoczeniem, reakcje zarówno na ludzi, jak też przyrodę (a jest na co reagować nad Morzem Śródziemnym).

Jeszcze parę słów co do audiobooka, czytanego przez Laurę Breszkę. Odpowiadał mi głos lektorki, trafnie dozowana intonacja, wzorowa dykcja, etc. Jedna rzecz trochę mi jednak przeszkadzała. Lektorka czytając dialogi chwilami zbytnio modulowała głos, zwłaszcza czytając partie męskie. Z jednej strony wychodziło to całkiem zręcznie, gdyż brzmiała niemal jak chłopak czy kiedy indziej starszy facet, ale przecież lektor to nie imitator. Wzorcowo zrobił to Wiktor Zborowski w „Borgiach", gdzie potrafił wyraźnie wyróżnić partie Lukrecji, tylko nieznacznie przy tym zmieniając swój głęboki timbre.

Gdy obejrzałem bardzo dobrą ekranizację „Córki” Eleny Ferrante, sądziłem, że reżyserka i scenarzystka, Maggie Gyllenhaal, wzięła na tapet średnio ambitną kobiecą literaturę i stworzyła z niej znakomity, niebanalny dramat. Gdy jednak sięgnąłem po literacki pierwowzór, bardzo szybko okazało się, że zupełnie nie miałem racji. Powieść Eleny Ferrante w stopniu wcale nie...

więcej Pokaż mimo to