Advertisement
rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Często się zdarza, że ludzie, których łączy podobne zamiłowanie i pasja do niektórych rzeczy zrzeszają się w różne organizacje lub stowarzyszenia, by łatwiej było im się porozumiewać, wymieniać doświadczeniami, wspierać. Myślę jednak, że nikt nie chciałby trafić do takiego klubu jak bohaterka najnowszego thrillera Carlosa Garcia Mirandy. Niby to tylko Klub Miłośników Kryminałów, nie brzmi specjalnie groźnie, ale jednak członkostwo w nim mrozi krew w żyłach i stwarza zagrożenie dla życia i zdrowia.

Angela studiuje literaturę i po cichu marzy, że uda jej się zrealizować marzenie, aby zostać sławną pisarką. Pewnego dnia postanawia wraz z chłopakiem i przyjaciółmi zapisać się do klubu miłośników kryminałów. Nie ma pojęcia, że będzie to jedna z gorszych decyzji, którą podjęła w życiu. W chwili silnego wzburzenia, które wywołał ulubiony profesor, proponując romans w zamian za otwarcie drogi do wydawnictw i możliwości publikacji jej książki, opowiada o zdarzeniu podczas spotkania w klubie. Odzew grupy był natychmiastowy – zemsta! Będąc akurat po zakończeniu lektury To Stephena Kinga, zdecydowali, że nastraszą profesora, przebierając się za klauny. Jak pomyśleli, tak zrobili. Nikt z nich nawet nie przypuszczał, że konsekwencje okażą się dla nich zabójcze…

Mam mieszane uczucia po zakończeniu lektury. Z jednej strony fabuła była dość ciekawa i nawet wciągająca, choć pewne elementy były albo niedopracowane, albo tak mało wiarygodne, że miało się ochotę rwać włosy z głowy. Z drugiej jednak strony mam dużo zastrzeżeń, ale nie wiem za bardzo wobec kogo je kierować. Nie mam bladego pojęcia czy zawiodła osoba odpowiedzialna za tłumaczenie, która spłyciła dialogi, charakter postaci, redaktor, czy sam Autor jednak nie posiada aż takich umiejętności, by czytelnika do siebie przekonać i zaangażować w fabułę. W wielu miejscach aż oczy bolały od niewłaściwego szyku zdań, literówek, interpunkcji i licznych zbędnych powtórzeń. Miejscami tekst do tego stopnia był drętwy i niedokładny, że miałam wrażenie, że pisał to licealista na przymusową pracę zaliczeniową.

Książka miała spory potencjał, bo fabuła była ciekawa: akcja dziejąca się w środowisku uniwersyteckim, morderca inspirujący się twórczością mistrza grozy Stephena Kinga, uczucie niepokoju, którego jednak autor nie umiał utrzymać na równym poziomie, a wspomniane wyżej niedociągnięcia wybijały z rytmu.

Podsumowując, jest to w miarę przyzwoity kryminał i jeśli ktoś w danym momencie pragnie zasiąść do lektury, która jest z tych mocniejszych, ale jednocześnie nie chce być zbytnio zaangażowany w akcję, bo szuka tylko odrobiny relaksu, to Klub Miłośników Kryminałów będzie dobrym wyborem. Uważam, że dla samego zakończenia warto przymknąć oko na mankamenty, bo było zaskakujące. Myślę jednak, że zatwardziali wielbiciele thrillerów i mocnych wrażeń raczej nie będą w pełni ukontentowani.

Recenzja powstała przy współpracy z Redakcją Sztukater

Często się zdarza, że ludzie, których łączy podobne zamiłowanie i pasja do niektórych rzeczy zrzeszają się w różne organizacje lub stowarzyszenia, by łatwiej było im się porozumiewać, wymieniać doświadczeniami, wspierać. Myślę jednak, że nikt nie chciałby trafić do takiego klubu jak bohaterka najnowszego thrillera Carlosa Garcia Mirandy. Niby to tylko Klub Miłośników...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Rodzina… ach rodzina… dobrze, że jest, czasem lepiej, że jej nie ma. Jak mówiła moja babcia: z rodziną dobrze się wychodzi tylko na zdjęciach i to pośrodku, by nikt nie wyciął. Rodziny są różne, relacje między ich członkami także. Czasem można pozazdrości, czasem współczuć. A jak do skomplikowanych relacji dojdzie spadek po zmarłym krewniaku… oj to wtedy się dzieje. Ja jedyne co otrzymałam do tej pory to spadek... formy, ale rodzina, która musiała zamieszkać w pewnym domu to już zupełnie inna bajka…

Małgorzata miała ciężki żywot nie tylko z rodzinką, prawie byłym mężem, ale również z pracą, która, chociaż dobrze płatna była koszmarem i nie sprawiała jej satysfakcji. Kiedy nagle została z niej zwolniona, poczuła, że jest na rozdrożu. Ułożeniu życia na nowo nie ułatwiał fakt, że krewny, którego nigdy nawet nie poznała, pozostawił jej i jej rodzinie spadek. Warunkiem pełnego jego zatrzymania było jednak zamieszkanie całej familii w okazałej posiadłości na Malinowym Wzgórzu i to przez bity rok. Ekscentryczna babcia, mamusia pełna wigoru i zakochana w kryminałach, tatuś, który dla świętego spokoju nawet w ważnych sprawach jest ugodowy i mąż, który już może za jakiś czas mężem nie będzie… mieszanka wybuchowa skumulowana w jednym miejscu przez 365 dni…

„Przebywanie z moją ukochaną rodziną przez cały dzień jest zawsze trudnym przeżyciem. […] Rok razem, pod jednym dachem, bez możliwości trzaśnięcia drzwiami i ucieczki w przysłowiowe Bieszczady? Jakoś tego nie widziałam”.

Rok pod jednym dachem, by otrzymać spadek? Niejedna osoba złapałaby się za głowę i uznała warunek za niemożliwy do spełnienia. Rodzinka Milewskich była nie lepsza, ale po burzliwej naradzie postanowili spróbować. Każdy z nich miał coś za uszami, cechę charakterystyczną, za którą nie przepadał inny członek rodziny, niektórzy też za bardzo lubili postawić na swoim. Doprowadzało to wielu konfliktowych, choć zabawnych sytuacji, ciekawych i humorystycznych dialogów. Podczas lektury można się było pośmiać, szczególnie że Autorka w scenki rodzinne włączyła również psa i kota. Zwierzaki miały swój udział w wielu wydarzeniach. To dodało lekturze smaczku i lekkości.
Iwona Mejza, mimo iż napisała już kilkanaście książek, zasłynęła głównie z cyklu Miasteczko Anielin. Bardzo miło wspominam serię, ale cieszę się, że Autorka cały czas się rozwija i podnosi sobie poprzeczkę. Żadna inna jej książka nie spodobała mi się tak bardzo, jak Tajemnice Malinowego Wzgórza. W lekturze znalazłam wszystko, to co potrzebuję, by się odprężyć. Lekki humor, sekrety i tajemnice, zawiłe międzyludzkie relacje. Autorka na wstępnie zamieściła spis występujących postaci. I słusznie, bo bohaterów jest od groma i ciut. W dowcipny sposób opisała każdego z nich, ujawniła relacje i koligacje, dzięki czemu od razu można się było wczuć w fabułę. Zakończenie nie ujawniło wszystkich skrywanych tajemnic. Mam więc nadzieję na kontynuację, bo nie dość, że czuję niedosyt, to na dodatek bardzo polubiłam zwariowaną i nietuzinkową rodzinę Milewskich.

Mimo iż Tajemnice Malinowego Wzgórza skrzą się od humoru, to jednak zmuszają czytelnika do zadumy. Ukazują, co z więziami międzyludzkimi może zrobić bezmyślna pogoń za pieniądzem, do czego może doprowadzić pazerność. Utwierdzają w przekonaniu, że jedną z najważniejszych spraw w życiu człowieka to utrzymanie dobrych stosunków z najbliższymi. To dzięki nim otrzymujemy potrzebne w trudnych chwilach wsparcie, zrozumienie, wybaczenie. Najbliżsi to opoka i poczucie bezpieczeństwa. Solidny fundament, na podstawie którego można budować życie i próbować spełniać marzenia. Więzy krwi powinny być najważniejsze i musimy o nie dbać, pielęgnować, by nie umarły.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Dragon

Rodzina… ach rodzina… dobrze, że jest, czasem lepiej, że jej nie ma. Jak mówiła moja babcia: z rodziną dobrze się wychodzi tylko na zdjęciach i to pośrodku, by nikt nie wyciął. Rodziny są różne, relacje między ich członkami także. Czasem można pozazdrości, czasem współczuć. A jak do skomplikowanych relacji dojdzie spadek po zmarłym krewniaku… oj to wtedy się dzieje. Ja...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze lubiłam lekcje historii, może nie ze wszystkich dziedzin i epok, ale kilka jest wciąż mi bliskich. Uwielbiam zanurzać się w brutalny i mroczny świat Wikingów. Od kiedy sięgam pamięcią, byłam zafascynowana ich podbojami, kulturą czy chociażby niezwykłą konstrukcją łodzi, które aż po dziś dzień są bardzo charakterystyczne i wzbudzają dreszcz niepokoju. Samodzielnie staram się pogłębiać wiedzę, ale z chęcią sięgam też po popularne publikacje, filmy i seriale, które traktują o tych fascynujących mnie czasach i ludziach. Pewne więc było, że z czasem sięgnę po książki Daniela Komorowskiego. W końcu stworzył on cały cykl znacząco i fascynująco zatytułowany Furia Wikingów.
Wielcy Danowie znów stoczą walkę z dzielnymi Swionami. Groźny, nieobliczalny i niepokonany Ivar rozszerza swoje wpływy na ziemiach angielskich, ale wszystko z czasem ma swoją cenę. Często zbyt wygórowaną. Nad wikingami zbierają się ciemne, burzowe chmury. Wokół przywódców roi się nie tylko od dobrych doradców, ale również od zdrajców, tchórzy, intrygantów i zwykłych oszustów.
Kto ostatecznie dokona pomsty, a kto zasiądzie na tronie? Kto okaże się najpotężniejszy i najbardziej wpływowy?
Czy zbliżająca się bratobójcza walka będzie najgorszym wydarzeniem w historii, czy może splatane nici losu skierują naszych bohaterów w wir jeszcze groźniejszych wydarzeń?

Tak jak serial Wikingowie, tak i książka Daniela Komorowskiego wciągnęła mnie od samego początku, choć przyznam, że chwilami wydawało mi się dość drętwo, szczególnie jeśli chodzi o styl i dialogi. Może na moje odczucia i spadek zainteresowania wpływała świadomość, że nie będę już czytała o Ragnarze, ponieważ ten tom obejmuje już wydarzenia po jego śmierci. Jednak im dalej w las tym niestety było gorzej. Autor mógł sobie darować sceny łóżkowe, a rozbudować bardziej warstwę psychologiczną. Dialogi infantylne, charaktery bohaterów spłycone do tego stopnia, że z trudem powstrzymywałam się przed przewracaniem oczami. Momentami wiało nudą tak, że aż musiałam obejrzeć fragment serialu Wikingowie, by zmotywować się do dalszego czytania. Nie czytałam z wypiekami na twarzy, nawet nie czułam bitewnego szału w opisach walk. Gdzie ta furia? Więcej emocji dostarczyło mi krojenie pomidorów do sałatki.

Zawiodłam się. Uważam, że Ogień zagłady jest najgorszym tomem w serii. W ogólnym rozrachunku aż tak koszmarnie nie było, ale mogło być znacznie lepiej, przyjemniej i bardziej emocjonująco. Autor mógłby bardziej się postarać o tło historyczne, dzięki któremu można by w pełni poczuć ducha tamtych czasów. Starał się, ale jednak nie do końca mu wyszło. Jego książki mają rzesze fanów i na pewno z czasem do tego grona dołączą inni. Ja nie. W tym temacie jestem albo zbyt wymagająca, albo zbyt dużo publikacji naukowych przeczytałam. Jeśli ktoś interesuje się tematyką świata wikingów i ich podbojów zdecydowanie polecam sięgnąć po książki Bernarda Cornwella i jego cykl Wojny Wikingów niż Daniela Komorowskiego. U brytyjskiego historyka i pisarza znajdziemy wszystko, czego tu zabrakło: klimat, duża zgodność historycznych wydarzeń, dobrze wykreowanych bohaterów, emocje, a przede wszystkim piękny język.

Recenzja powstała przy współpracy z Redakcją Sztukater

Zawsze lubiłam lekcje historii, może nie ze wszystkich dziedzin i epok, ale kilka jest wciąż mi bliskich. Uwielbiam zanurzać się w brutalny i mroczny świat Wikingów. Od kiedy sięgam pamięcią, byłam zafascynowana ich podbojami, kulturą czy chociażby niezwykłą konstrukcją łodzi, które aż po dziś dzień są bardzo charakterystyczne i wzbudzają dreszcz niepokoju. Samodzielnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Każde wydarzenie ma na nas wpływ czy tego chcemy, czy nie. Niektóre wspomnienia pragnie się pielęgnować inne lepiej wyrzucić z głowy raz na zawsze. Jednak to właśnie te przykre i złe doświadczenia najczęściej uczą nas pokory, kształtują i uświadamiają, że niestety nie na wszystko mamy wpływ i nie zawsze jesteśmy decyzyjni. Wydarzenia z dzieciństwa odbijają się zaś szerokim echem w dorosłości i zostawiają już na zawsze ślad w psychice.
Co się przydarzyło Sally Diamond?

„Wywal mnie na śmietnik. Kiedy umrę, wywal mnie na śmietnik. Ja będę martwy, więc co to dla mnie za różnica”. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam thrillera, który zacząłby się tak niekonwencjonalnie. Słowa te zostały wypowiedziane przez – o zgrozo – lekarza psychiatrę do swojej w pełni dorosłej córki. Mocny akcent wystąpił więc już na samym początku, a to zaostrzyło tylko mój apetyt na lekturę. Zasadniczość i dosłowność w odbieraniu świata i ludzkich wypowiedzi przez zaburzoną społecznie i emocjonalnie Sally doprowadziło do tego, że potraktowała ciało zmarłego ojca zgodnie z jego zaleceniami. Zapakowała zwłoki do worka na śmieci i zaniosła do przydomowej spalarni. Tam dokonała kremacji, nie zdając sobie sprawy z tego, że robi coś niezgodnego z prawem i ściąga na swoją głowę katastrofę. Jej czyn zszokował i zapoczątkował bieg wydarzeń doprowadzający do odkrycia rodzinnej tajemnicy i rzeczywistych powodów traumy. Spektrum autyzmu to przy wczesnym jej dzieciństwie i obecnych zachowaniach jest jak spacer po plaży w słoneczny dzień. Sally podejmuje walkę z samą sobą i swoim niedostosowaniem społecznym. Daje jej to iskierkę nadziei na lepszą przyszłość.
Co ją spotkało?
Czy znajdzie się ktoś, komu będzie mogła zaufać?
Czy otrzyma pomoc?
Gdzie przebiegają granice „normalności”?

Historia przedstawiona w Dziwnej Sally Diamond zrobiła na mnie spore wrażenie i bardzo mnie zaangażowała. Dawno już nie czytałam tak poruszającej i przy tym koszmarnie smutnej książki. Ta historia to zanurzenie się w meandry ludzkiej psychiki. Ukazała, że traumatyczne przeżycia z dzieciństwa mają wpływ na dorosłe życie i podejmowane decyzje. Obnażyła w całej rozciągłości, czym jest syndrom sztokholmski, tłumaczenie, usprawiedliwianie oprawcy i przywiązanie się do niego. Czy ktoś, kogo wychował potwór, będzie w stanie odróżnić dobro od zła?
A co z genami? Czy przemoc jest dziedziczna?

Fabuła osnuta jest naprzemiennie wokół historii Sally i tajemniczego mężczyzny. Przeżycia związane z przemocą, odizolowaniem, manipulowaniem, odebranym dzieciństwem, nieporadnością w dorosłym życiu i nawiązywaniu relacji z ludźmi aż krzyczą z każdej strony i z każdego kolejnego rozdziału. Szczególnie kiedy Autorka dopuszcza do głosu mężczyznę. Podczas czytania włos jeżył się na karku, a serce szybciej biło. Ileż to takich historii wydarzyło się w rzeczywistym świecie, a o ilu jeszcze nie mamy pojęcia lub nigdy się o nich nie dowiemy. Liz Nugent mistrzowsko kierowała uczuciami czytelnika. Zgrabnie prowadziła przez fabułę aż do samego zaskakującego i niepokojącego zakończenia.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Znak

Każde wydarzenie ma na nas wpływ czy tego chcemy, czy nie. Niektóre wspomnienia pragnie się pielęgnować inne lepiej wyrzucić z głowy raz na zawsze. Jednak to właśnie te przykre i złe doświadczenia najczęściej uczą nas pokory, kształtują i uświadamiają, że niestety nie na wszystko mamy wpływ i nie zawsze jesteśmy decyzyjni. Wydarzenia z dzieciństwa odbijają się zaś szerokim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość aż do grobowej deski, kocham cię na zabój, póki śmierć nas nie rozłączy czy umierając z miłości – tego typu stwierdzenia poniekąd mogą utwierdzić nas w przekonaniu, że dana osoba odczuwa wobec nas bardzo silne, pozytywne emocje. Czasem jednak aż za silne i jednak nie aż tak pozytywne. Przekonała się o tym pisarka Róża Krull. Jak zwykle wpakowała się w kłopoty. Co jej się przytrafiło tym razem dowiemy się z najnowszej komedii kryminalnej Aleka Rogozińskiego.

Róża Krull ma nie lada problem. Nie dość, że nawaliła z kolejnym terminem oddania książki do wydawcy, musi użerać się ze specyficznymi sąsiadami, to na dokładkę zaczął ją prześladować cichy wielbiciel. Miło jest dostawać listy pod warunkiem, że nie są anonimowe, wulgarne i raz obiecujące miłość aż po grób a w kolejnym zostać zmieszany z błotem. Jednak nie to okazało się najgorsze. W sylwestrową noc w swoim mieszkaniu znalazła zwłoki mężczyzny, który był jej pierwszą miłością. Róża została aresztowana. Dla robiącego karierę prokuratura zabójczyni – pisząca kryminały jest nie lada kąskiem. Nie szukając innych podejrzanych, dąży do osadzenia kobiety w więziennej celi. Na szczęście, od czego ma się oddanych przyjaciół, który wierzą, że nawet muchy by nie skrzywdziła? Czy zdołają oni zdobyć dowody na jej niewinność i oczyszczą z zarzutów?

Jedne książki Aleka Rogozińskiego bardzo mi się podobają, inne mniej. Miłość aż po grób należy do tej pierwszej kategorii. Świetnie bawiłam się podczas czytania. Róża jak zwykle była nieobliczalna i zabawna, jej bliscy towarzysze barwni i różnorodni. Mamusia zaś przyprawiała o dreszcze. Z takimi bohaterami książka nie może być nudna. Intryga kryminalna została skonstruowana w sposób nie tylko ciekawy i wciągający, ale także z dość dużym stopniem skomplikowania. Tajemnica goniła tajemnicę, poczynając od pierwszej miłości Róży z podstawówki, który podobno zmarł parę lat wcześniej, ale jakimś cudem sterczał pod blokiem pisarki, poprzez znikającego stalkera, sąsiadów ze skłonnościami do konfabulacji i intryg, rodzinnych tajemnic kończąc na zwłokach znanego profesora, który przed śmiercią twierdził, że z mamą pisarki byli parą. Jeśli dołoży się do tego kłopot z wydaniem książki i prokuratora, który żądny jest sławy i zrobi wszystko by odnieść spektakularny sukces, to książka wręcz przykleja się do dłoni. Cała fabuła dodatkowo sowicie podlana jest sosem o nazwie czarny humor, który uwypuklał otaczającą rzeczywistość i charakter bohaterów. To mieszanka wybuchowa, której stworzenia nie powstydziliby się najzdolniejsi chemicy. Bardzo lubię całą serię z pisarką Różą Krull a Miłość aż po grób uważam, za jedną z lepszych części. Lektura przyniosła mi mnóstwo przyjemności i odprężenie, którego potrzebowałam po całym zapracowanym tygodniu.

Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl oraz dzięki uprzejmości Wydawnictwa Skarpa Warszawska

Miłość aż do grobowej deski, kocham cię na zabój, póki śmierć nas nie rozłączy czy umierając z miłości – tego typu stwierdzenia poniekąd mogą utwierdzić nas w przekonaniu, że dana osoba odczuwa wobec nas bardzo silne, pozytywne emocje. Czasem jednak aż za silne i jednak nie aż tak pozytywne. Przekonała się o tym pisarka Róża Krull. Jak zwykle wpakowała się w kłopoty. Co jej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bycie opiekunem jakiegokolwiek zwierzaka to wiele przyjemności i miło spędzonych chwil. Jednocześnie biorąc istotę pod swoje skrzydła, trzeba pamiętać, że automatycznie nakłada to na nas odpowiedzialność za jego zdrowie i życie oraz szereg obowiązków nie zawsze przyjemnych. Kiedy ma się tego świadomość, wszystko się dobrze ułoży, ale uważam, że od czasu do czasu warto sięgnąć do jakiegoś poradnika. Nawet takiego z przymrużeniem oka.

Dogologia zainteresowała mnie przede wszystkim pod względem przedstawienia psich zachowań. Poradnik jest bowiem „napisany” z perspektywy psa... To interesująca i bardzo humorystyczna wersja mini zbioru porad dla opiekunów. Dlaczego pupil szczeka na gości, ucieka przed szczotką i co lubi jeść najbardziej? Jak traktuje spacery, co myśli o kotach? Dlaczego nie przepada za wizytami u weterynarza? Wiele ras, wiele charakterów i upodobań, ale jedno jest zawsze wspólne: pies, to pies. Nie jest ważne, czy to kaukaz, czy jamniczek. Każdy ma swoje potrzeby i stara się je wyrażać w sposób zrozumiały dla gatunku homo sapiens. Im szybciej podejmiemy właściwą komunikację, tym bardziej obie strony będą zadowolone ze wspólnego bycia i zyskają komfort na długie lata.

Przy tym krótkim i zwięzłym poradniku nie raz i nie dwa szczerze się uśmiałam. Deklaracja Psich Praw? Psie bitwy? Psy w literaturze? Takim ciekawostkom trudno się oprzeć. Spodobały mi się również ilustracje. Obserwując zaś zachowanie psa w stosunku do moich czterech kotów, musiałam przyznać słuszność i przyklasnąć trafności spostrzeżeń Autora. Niepozorna książeczka zawiera zbiór psich zachowań i ciekawostek, sprawi sporą frajdę podczas czytania, ale czy czegokolwiek nauczy? Myślę, że to zależy od podejścia i świadomości czytającego. Mnie się spodobała, choć nie dowiedziałam się z niej niczego nowego. Troszkę jednak inaczej spojrzałam na swojego psotnika. No i daję już mu więcej smaczków i nie oszczędzam na przytulaskach.

„Wszystkie pieski cierpią na pewną dziwną przypadłość, której do końca nie rozumiemy. Kiedy jesteśmy bardzo podekscytowani, to nagle tracimy zdolność słyszenia naszych ludzi. Ten stan można łatwo wyleczyć poprzez zastosowanie smakołyków”… taaaa jakbym czytała o moim ukochanym urwisie!!

Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl oraz dzięki uprzejmości Wydawnictwa RM

Bycie opiekunem jakiegokolwiek zwierzaka to wiele przyjemności i miło spędzonych chwil. Jednocześnie biorąc istotę pod swoje skrzydła, trzeba pamiętać, że automatycznie nakłada to na nas odpowiedzialność za jego zdrowie i życie oraz szereg obowiązków nie zawsze przyjemnych. Kiedy ma się tego świadomość, wszystko się dobrze ułoży, ale uważam, że od czasu do czasu warto...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami potrzebuję nie tylko wytchnienia od thrillerów, ale też książek, które sprawią, że nawet w pochmurny dzień zaświeci dla mnie słońce, myśli bardziej pozytywne zdominują te smutaśne, a w serce zostanie wlane trochę ciepła i otuchy. Kuchnia książek jest właśnie tym, co ostatnimi czasy było mi potrzebne. Poza tym to debiut koreańskiej pisarki więc tym bardziej mnie zainteresował.

Yujin mieszka i pracuje w Seulu. Pewnego razu zrządzeniem losu trafiła do Soyang-ri. W wiejskim klimacie zakochała się od razu, a w podjęciu decyzji o przeprowadzce w to miejsce i założeniu własnej działalności znacznie pomogła wiadomość o utracie pracy. Yujin otwierając księgarnię, poczuła się spełniona i zadowolona z życia. Stworzyła nastrojowe miejsce pełne magicznych książek, w którym każdy mógł się zatrzymać na jakiś czas. Pobyć na wsi w pięknych okolicznościach przyrody i z literaturą, która specjalnie pod niego dobrana miała za zadanie przynieść ukojenie, poddać pomysły na rozwiązanie problemów lub wspomóc podjęcie życiowych decyzji. Chętnych na odwiedzenie takiej księgarni połączonej z hotelem, restauracją i domem pracy twórczej było wielu. My poznajemy historię kilku z nich.

„Uważałem marzenia za dziecinne i nierealistyczne, ale teraz już rozumiem. Jeżeli będziesz o nich myśleć jako o konkretach, to nigdy nie będą miały sensu. One są raczej energią, która pozwala nam stać się lepszą wersją siebie”.

Już sam tytuł publikacji koreańskiej pisarki Kim Jee Hye mnie zafascynował. Słowo kuchnia kojarzy mi się z przyjemnym, smacznym jedzeniem przygotowywanym i spożywanym w towarzystwie osób, które są w różny sposób nam bliskie. Drugie słowo tytułu to zaś moje drugie imię, bo bez książek nie jestem w stanie się obyć. Czuję przymus poczytania, chociaż godziny dziennie, bez tej minimalnej dawki źle się czuję. Bardzo spodobała mi się historia stworzona przez Autorkę. Polubiłam postacie w niej występujące, choć przez znaczne różnice kulturowe nie zawsze rozumiałam ich rozterki. Historie związane z osobami przybywającymi do magicznego miejsca prowadzonego przez empatyczną Yujin i jej przesympatycznych pracowników są przeróżne tak jak i życie, które prowadzą. Pokazanie dzięki nim blasków i cieni, sprawia, że czytelnik czuje, że można jednak z uśmiechem patrzeć w przyszłość. Zawodowe wypalenie, zmęczenie, zniechęcenie, trudne relacje rodzinne, ciężka choroba, tęsknota za bliskimi to tematy, które jeśli nie dotyczą nas samych to naszych znajomych. Zawsze jednak z najbardziej wyboistej ścieżki przy wsparciu dobrych ludzi i optymistycznym nastawieniu można wyjść na prostą. Dodatkowym smaczkiem jest wciągniecie w historie gości tytułów książek, które nadały ich życiu nowe znaczenie.

Tego typu literatura działa na czytelnika jak promienie słońca – nie oparzą, a wygładzą zmarszczki na czole, w umyśle i na sercu. Lektura ma moc terapeutyczną a tytułowe miejsce Soyang-ri Book’s Kitchen jest idealne dla moli książkowych i wszystkich wrażliwych dusz.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuje Wydawnictwu Czarna Owca.

Czasami potrzebuję nie tylko wytchnienia od thrillerów, ale też książek, które sprawią, że nawet w pochmurny dzień zaświeci dla mnie słońce, myśli bardziej pozytywne zdominują te smutaśne, a w serce zostanie wlane trochę ciepła i otuchy. Kuchnia książek jest właśnie tym, co ostatnimi czasy było mi potrzebne. Poza tym to debiut koreańskiej pisarki więc tym bardziej mnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie od dziś wiadomo, że wirusy są nierozerwalną częścią otaczającego nas świata i związane są z naszym życiem. Wywołują epidemie, które potrafią zdziesiątkować ludność danego regionu nie gorzej niż działania wojenne. „Hiszpanka”, dżuma, cholera, dur, ebola. Starsi mieszkańcy Wrocławia z pewnością pamiętają epidemię czarnej ospy i zamknięcie miasta w 1963 roku. Jednak zawsze się o wirusach czytało, oglądało reportaże, były koło nas, ale rzadko miały istotny wpływ na naszą codzienną egzystencję. Do czasu. COVID i lockdown z pewnością oddziaływał na funkcjonowanie zdecydowanej większości społeczeństwa. Zagrażał bezpośrednio nie tylko zdrowiu i życiu, ale również sytuacji rodzinnej i finansowej. Najnowszy thriller C.J. Tudor DEBIT przedstawia niepokojącą wizję świata ogarniętym epidemiami...

Hannah była pasażerką autokaru, który podczas zamieci śnieżnej wpadł w poślizg i utknął w zaspie. Cześć osób zginęła na miejscu. Ci, którzy przeżyli, zaczynają walczyć o przetrwanie. Będzie im trudno: ktoś wcześniej zdemontował młotki do rozbijania szyb i pozamykał wszystkie luki w tym bagażowe. Czy komuś zależało, aby nikt nie przeżył katastrofy?
Meg wraz z pięcioma osobami została odurzona i wsadzona do kolejki linowej. W wyniku awarii prądu wagonik zatrzymał się daleko od celu i wysoko, wysoko ponad górskimi szczytami. Robi się coraz zimniej, a zamknięte osoby powoli poddają się lękowi. Czy ktoś ich uratuje?
Carter jest jednym z mieszkańców Azylu. Dawne schronisko narciarskie obecnie wykorzystywane jest do badań nad nową generacją szczepionek. W komorach izolacyjnych w podziemiach przetrzymywani się zarażeni ludzie, na których przeprowadza się eksperymenty. Podczas zamieci wysiada prąd, pracuje tylko generator, kiedy i on przestanie działać, padnie system bezpieczeństwa, a wtedy zaczną budzić się demony...

C.J. Tudor stworzyła thriller postapo, który mrozi krew w żyłach. Nie tylko z powodu akcji, która rozgrywa się podczas siarczystych mrozów. Wykreowana bardzo ponura wizja świata, tajne ośrodki naukowe wykorzystujące zarażonych ludzi do badań nad nowymi szczepionkami, wizja życia w epidemii, ludzkich zachowań w ekstremalnych warunkach ścina krew. Unieruchomiona kolejka górska podczas awarii prądu, wypadek autokarowy z grupą studentów, schronisko w górach, które w wyniku zamieci zostaje tylko z psującym się generatorem prądu. Przeplatające się wątki są fascynujące. Z zapartym tchem można obserwować, jak w wyniku zagrożenia życia zmieniają się relacje międzyludzkie, jak walka o przetrwanie powoduje obudzenie najniższych instynktów. Do czego zdolny jest człowiek przyparty do muru w sytuacji bez wyjścia. Krótkie rozdziały tylko potęgują ciekawość. Sprawiają, że książkę trudno jest odłożyć. Jednak prawdziwe zaskoczenie i wbicie w fotel spotka nas pod koniec lektury, kiedy okazuje się, że te trzy niesamowite historie mają wspólny mianownik. Zaskakujący, mroczny i niepokojący. Nad wszystkimi wydarzeniami krąży jak sęp DeBIT – Departament Badań nad Infekcjami Terminalnymi...

Debit to rodzaj thrillera, koło którego nie można przejść obojętnie. Albo się go pokocha, albo rzuci nim o ścianę.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

Nie od dziś wiadomo, że wirusy są nierozerwalną częścią otaczającego nas świata i związane są z naszym życiem. Wywołują epidemie, które potrafią zdziesiątkować ludność danego regionu nie gorzej niż działania wojenne. „Hiszpanka”, dżuma, cholera, dur, ebola. Starsi mieszkańcy Wrocławia z pewnością pamiętają epidemię czarnej ospy i zamknięcie miasta w 1963 roku. Jednak zawsze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Cisza. Co to słowo oznacza? Jest dobra czy zła? Konieczna czy zbędna? Jaką rolę pełni w naszym życiu? Czym dla nas jest? Niesie spokój duszy czy niepokój i chaos? Czy cisza jest równoznaczna z samotnością? Czy to brak sensu? Cisza może uspokoić, ale może też być trudna do wytrzymania. Cisza to milczenie. Milczenie pełne urazy i złości lub by zaakcentować znaczenie i doniosłość chwili. Milczenie, by kontemplować przyrodę, wyciszyć się. Milczenie stawiające włoski na karku, przeszywające. Tkwi w nim moc. Rani, ale może też być tarczą.

Eva i Simon są małżeństwem od wielu lat. Dawno temu zawarli porozumienie, że na niektóre tematy nigdy nie będą rozmawiać. Nie wracali do przeszłości i tego, co się wydarzyło. Trawili w ciszy własnych umysłów swoje rozterki i rozprawiali się z demonami. Simon był Żydem. Analizował wydarzenia z II wojny światowej, w czasie której wraz z rodzicami i bratem z trudem uratował się przed zagładą. Eva rozpamiętuje oddanie dziecka do adopcji i wtargnięcie intruza do domu, w którym była tylko z maleńkimi córkami. Małżeństwo z czasem zamienia coraz mniej słów. Nie mają już sobie prawie nic do przekazania. Pewnego dnia Simon milknie i to dosłownie. Cisza, która zalega w czterech ścianach, powoli staje się przytłaczająca i przyciąga nie tylko dobre wspomnienia...

Narratorem powieści Merethe Lindstrøm jest Eva, ale głównym bohaterem jest CISZA. Za każdą ciszą coś się kryje. Brak dźwięków uspokaja i wycisza myśli, ale może również zadać ból, zranić do głębi. Osobiście bardzo lubię ciszę. Dobrze się wtedy czuję. Inna sprawa, że mam z kim milczeć i to milczenie nie jest niezręczne ani uciążliwe. Jak odebrałam powieść? Mimo monotonii i braku dynamiki coś w sobie ma. Eva jest niezwykłą narratorką. O wszystkich wydarzeniach opowiada z ogromnym dystansem, chłodem, który sprawa, że jeszcze bardziej czuć emocje aniżeli używałaby krzyku, wulgaryzmów lub uderzała w płaczliwe tony. Ta oschłość troszkę przeraża i wywołuje dyskomfort.

Dni w historii ciszy to powieść, która po prostu płynie. Powoli, bez pośpiechu, bez fajerwerków. Opowieść o miłości, o nieprzepracowanych traumach, o osłabionych relacjach międzyludzkich, których w wyniku przeżyć wojennych czasem nie sposób odbudować. To powieść o poświęceniu, przemijaniu. O tym, że jeśli się o czymś nie porozmawia w danej chwili, może już nigdy nie nadejść odpowiedni moment na wzajemne porozumienie i zrozumienie.

Powieść jest smutna i na swój sposób mroczna, ale i refleksyjna dająca więcej pytań niż odpowiedzi. To dramat rodzinny zawierający w treści uniwersalny klucz. Każdy znajdzie coś, co go skłoni do przemyśleń, co skojarzy z samym sobą lub z kimś bliskim. Wspomnienia Evy mogą otworzyć przez lata zamknięte prywatne szufladki. Przeszłość przecież nigdy nie odchodzi, ona zastaje z nami na zawsze i czy tego chcemy, czy nie będzie miała na nas wpływ aż do samego końca...

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu ArtRage

Cisza. Co to słowo oznacza? Jest dobra czy zła? Konieczna czy zbędna? Jaką rolę pełni w naszym życiu? Czym dla nas jest? Niesie spokój duszy czy niepokój i chaos? Czy cisza jest równoznaczna z samotnością? Czy to brak sensu? Cisza może uspokoić, ale może też być trudna do wytrzymania. Cisza to milczenie. Milczenie pełne urazy i złości lub by zaakcentować znaczenie i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam bez bicia, że nie znam wcześniejszych powieści autorstwa Ewy Bauer. Wyczytałam, że wydała kilka powieści obyczajowych i sagę rodzinną. Na zboczu góry jest jej debiutem w kategorii ciężkiego kalibru, jakim jest według mnie thriller psychologiczny. Debiutom nawet tego rodzaju nigdy nie odmawiam, więc zabrałam się za lekturę.

W pewnym momencie nie było chyba na świecie bardziej szczęśliwych ludzi niż Magda i Michał. Dziewczyna ukończyła studia, dostała staż w rozgłośni radiowej dający jej nadzieję na późniejsze zatrudnienie. Michał jeszcze studiował, ale także zdobył pracę i możliwość jednoczesnego przygotowania się do końcowych egzaminów. Narzeczeni marzyli już tylko o wynajęciu wspólnego lokum. Przed ślubem postanowili wybrać się w podróż. Wybór padł na Hiszpanię. Oszczędzając pieniądze, nie zauważyli, że wynajęli apartament łączony i będą mieszkać z kimś jeszcze. To był ich pierwszy błąd. Drugim była samotna wyprawa na mało uczęszczany górski szlak. Błąd numer trzy – zaufali nieznajomemu. Kiedy nadszedł już czas powrotu do kraju, a młodych wciąż nie było, policja polska i hiszpańska uznaje ich za zaginionych. W śledztwie pomaga prywatny detektyw, którego zatrudniła przyjaciółka Magdy. Wybrał się do Hiszpanii, by sam zbadać pewne tropy. Wkrótce dziewczyna do niego dołączyła.
Czy razem zdołają odnaleźć młodą parę?

Mam mieszane odczucia co do lektury. Czy jest bardzo słaba, czy tylko słaba? Początek niemiłosiernie mi się dłużył. Autorka chciała ze szczegółami wprowadzić nas w historię, jednak uważam, że nie było potrzeby snucia aż tak rozwiniętej opowieści o początkach znajomości głównych bohaterów, skracając przy tym do minimum opis psychologiczny czarnego charakteru, który stanie im na drodze w hiszpańskich górach. Denerwowało mnie dziecinne zachowanie Magdy. Powierzchowność relacji międzyludzkich, infantylność, dziwnie cudowne zbiegi okoliczności. Wszystkie wydarzenia i dialogi były spłycone, pisane jakby w pośpiechu na kolanie. Na plus mogę zaliczyć opisy hiszpańskiej przyrody i atrakcji turystycznych.

Pomysł na fabułę był bardzo dobry, ale czy Ewa Bauer odnalazła się w thrillerze psychologicznym? Według mnie nie za bardzo. Co prawda nie ziewałam z nudów podczas lektury, ale i nie miałam wypieków na twarzy. Akcja nie trzymała mnie w napięciu, nie była dynamiczna, nie wzbudzała dreszczy czy niepokoju. Miejscami była nawet niespójna i mało wiarygodna. Momentami nawet na usta cisnęło się pytanie: Serio?? Chciałam po prostu doczytać do końca, bo zawsze staram się skończyć lekturę, ale i w samym zakończeniu coś nie zagrało. Rozumiem, że osobie, która do tej pory pisała powieści obyczajowe, trudno jest się odnaleźć w innych gatunkach, ale może czasem nie warto próbować nawet dla zabawy?

Ostatecznie historia mnie do siebie nie przekonała. Przeciętniak jakich wiele na rynku. Mało tego, za parę dni zapomnę, o czym czytałam. Być może osoby, które rzadko sięgają po thrillery i kryminały będą usatysfakcjonowane lekturą, ja jednak jako wielka miłośniczka tego gatunku nie czuje nic oprócz rozczarowania.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Prozami

Przyznam bez bicia, że nie znam wcześniejszych powieści autorstwa Ewy Bauer. Wyczytałam, że wydała kilka powieści obyczajowych i sagę rodzinną. Na zboczu góry jest jej debiutem w kategorii ciężkiego kalibru, jakim jest według mnie thriller psychologiczny. Debiutom nawet tego rodzaju nigdy nie odmawiam, więc zabrałam się za lekturę.

W pewnym momencie nie było chyba na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zainteresowałam się publikacją zatytułowaną Kiedy byłyśmy ptakami z trzech powodów. Pierwszy z nich związany jest z osobą autorki Ayanną Lloyd Banwo. Urodziła się w egzotycznym i mało mi znanym Trynidadzie. Mimo iż od lat mieszka w Wielkiej Brytanii nie czuje się z nowym krajem mocno związana. Ciekawa byłam jak Banwo postrzega otaczający nas świat, jaki jest jej stopień wrażliwości i jakie pokłady wyobraźni w niej drzemią. Drugi to sceneria, ponieważ akcja rozgrywa się na Karaibach. Trzecim powodem jest przepiękne wydanie książki. Barwna okładka, twarda oprawa, dobrze dobrana czcionka, która umilała lekturę, bo była przyjazna dla wzroku. Coś mnie do tej powieści przyciągało.

Yejide St. Bernard mieszka wraz z rodziną w domu na wzgórzu na dawnej plantacji kakao. Kobiety z jej rodu mają od wieków wielką moc. Potrafią przeprowadzać dusze zmarłych w zaświaty, widziały nadchodzącą śmierć, pomagały zmarłym odzyskać spokój. Ta wiedza i umiejętności przechodzą z pokolenia na pokolenie. Kiedy nadchodził ich kres, umierają podczas burzy – to sposób, by właściwa energia przeszła na dziedziczkę. Kobiety z rodu podobno kiedyś były Corbeaux, czyli krukami bez strachu obcującymi ze śmiercią. Relacje Yejide z matką były bardzo skomplikowane, oziębłe i oschłe. Kiedy kobieta umiera i pozostawia córkę nieprzygotowaną do przejęcia rodzinnej roli, ta chce się zbuntować i opuścić posiadłość. Tymczasem Emanuel Darwin został wychowany przez pobożną matkę w strachu przed zmarłymi. Od dziecka miał zakaz zbliżania się nie tylko do zwłok, ale i do cmentarzy. Jednak dla ratowania finansów rodziny chłopak wbrew zakazom matki wyjeżdża do innego miasta, w którym dostał pracę jako grabarz. Ścieżki jego i Yejide się skrzyżują. Darwin bowiem pracuje na tym samym cmentarzu, na którym mają być pochowane zwłoki matki dziewczyny.
Co wyniknie z tego spotkania?
Jakie tajemnice skrywa stary cmentarz?

Kiedy byłyśmy ptakami to powieść, która oczarowała mnie swoim klimatem. Rzadko sięgam po literaturę piękną, ale ta publikacja mnie ujęła. Jest pełna smutku, ale jednocześnie intrygująca i oryginalna. Autorka umiejętnie balansowała między światem żywych i umarłych. Bił od tej powieści realizm magiczny przynoszący rodzaj ukojenia. Legendy i mity mieszały się z rzeczywistością. W powieści znalazło się miejsce zarówno na wątek kryminalny, jak i na przedstawienie bolączek mieszkańców karaibskich wysp: bieda, korupcja, brak możliwości godziwej pracy, sytuacja osób chorych, starszych czy samotnych, którymi nikt się nie interesuje. Mistyczny świat duchów łączy się więc z brutalnym światem żywych. Wątek miłosny głównych bohaterów osładza gorycz zmagań z szarą codziennością. Jest opisany bardzo subtelnie. Muska nas jak delikatny wietrzyk, który podczas fali upałów przynosi odrobinę orzeźwienia i wytchnienia. Akcja powieści rozgrywa się w dużej mierze na cmentarzu, co uważam za doskonały i dający do myślenia symbol. Bez względu na to, z jakiej rodziny się wywodzimy, co w życiu osiągniemy i jakimi jesteśmy ludźmi, czeka nas ten sam koniec. Kiedy nadejdzie czas wszystkie nasze dawne animozje, marzenia, plany zostaną zakopane wraz z nami parę metrów pod ziemią. Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi i nie możemy przed nią uciec...

„Najtrudniej na świecie być dobrym człowiekiem. Zawsze kogoś zawodzimy”.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję PRart Media oraz Wydawnictwu Echa

Zainteresowałam się publikacją zatytułowaną Kiedy byłyśmy ptakami z trzech powodów. Pierwszy z nich związany jest z osobą autorki Ayanną Lloyd Banwo. Urodziła się w egzotycznym i mało mi znanym Trynidadzie. Mimo iż od lat mieszka w Wielkiej Brytanii nie czuje się z nowym krajem mocno związana. Ciekawa byłam jak Banwo postrzega otaczający nas świat, jaki jest jej stopień...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszelkiego rodzaju robaki małe i duże nie wzbudzają jakoś naszej sympatii, choć niektóre z nich są niezwykle pożyteczne w świecie przyrody. Kojarzą nam się jednak niezbyt miło: z zaniedbaniem, brudem, opuszczeniem, zepsuciem, zgnilizną. Jaki zamysł miała Hanna Szczukowska-Białys, że zdecydowała się swoją debiutancką książkę zatytułować dość osobliwie: Robaki w ścianie?

Bydgoszcz późne lata dziewięćdziesiąte. Spacerująca z psem młoda kobieta odnajduje okaleczone zwłoki mężczyzny. Do jego karku zabójca przyczepił kartkę z imieniem, nazwiskiem, wiekiem i wykonywanym zawodem. Sprawa morderstwa zostaje przydzielona komisarzowi Markowi Bondysowi. Ten podejmując tropy, natrafia na kolejną ofiarę. Wszystko wskazuje na to, że będzie ich jeszcze więcej. Sprawa się komplikuje, a krąg podejrzanych stale poszerza. Komisarzowi i jego młodej, dopiero uczącej się ekipie trudno znaleźć nawet motyw zbrodni, a co dopiero wytypować sprawcę.
Czy policja zdąży ująć mordercę, nim miasto ogarnie panika?
Czy istnieją zbrodnie, które mimo wszystko da się usprawiedliwić?

Bardzo lubię sięgać po debiuty. Zaczynając tego typu lektury, w zasadzie nie mam żadnych oczekiwań, a kieruje mną jedynie ciekawość. W tym przypadku spodobało mi się już samo miejsce akcji. Bydgoszcz to miasto nie tylko sąsiadujące z moim, ale tam również znajduje się siedziba firmy, w której pracuję, więc dość często ją odwiedzam. Debiut uważam za bardzo udany. Ciekawa fabuła, tajemniczy i mroczny klimat, dobrze skonstruowana intryga, która jest spójna i wciąga już od pierwszych stron. Są też elementy, które bardzo lubię, czyli mnóstwo sekretów i rodzinnych tajemnic. Tytułowe szeroko rozumiane robactwo jest wszędzie i siedzi w każdym z nas, tylko nie wszyscy pozwalają ukazać mu się w świetle dnia.

Podobało mi się przedstawienie pracy policjantów. Nic nie działo się bez przyczyny, nie było cudownych zbiegów okoliczności, do wszystkich wniosków doszli ciężką, żmudną analityczną pracą. Kreacji bohaterów również nie mam w sumie nic do zarzucenia. Spodobała mi się postać młodej policjantki i samego komisarza Bondysa, być może dlatego, iż tak jak i ja uwielbia układać puzzle i słuchać cięższych brzmień. I wisienka na torcie – dobre, logiczne i zaskakujące zakończenie. Kryminał jest dość pokaźny pod względem objętości. Niektóre opisy czy dygresje i przemyślenia Bondysa były według mnie zbędne i niepotrzebnie przeciągały lekturę, ale kryminał czytało się przyjemnie, szybko, sprawnie i płynnie. Autorka dość wysoko ustawiła sobie poprzeczkę i jestem bardzo ciekawa jej kolejnych książek.

Recenzja powstała w ramach akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN

Wszelkiego rodzaju robaki małe i duże nie wzbudzają jakoś naszej sympatii, choć niektóre z nich są niezwykle pożyteczne w świecie przyrody. Kojarzą nam się jednak niezbyt miło: z zaniedbaniem, brudem, opuszczeniem, zepsuciem, zgnilizną. Jaki zamysł miała Hanna Szczukowska-Białys, że zdecydowała się swoją debiutancką książkę zatytułować dość osobliwie: Robaki w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Uprawianie gatunku takiego jak komedia kryminalna jest według mnie trudną sztuką. Czytelnicy nie tylko różnią się wrażliwością, co każdy z nas ma odmienne poczucie humoru. To, co jednych bawi do łez, u innych wywołuje zniesmaczenie. Ja również miałam nieudane przygody z tym gatunkiem, nie zawsze czułam bluesa, czytam jednak tak dużo, że mam już swoich ulubionych i wypróbowanych autorów, po których sięgam na poprawę pracy przepony i wzrost poziomu endorfin bez użycia czekolady. Takim autorem między innymi jest Iwona Banach. Absurd jest chyba Jej znakiem firmowym, a właśnie on jest mi dość bliski.

Gabi i Marcin pracują w bibliotece w miasteczku Tęczowo. Rutyna im jednak nie grozi, bowiem pewnej nocy podczas wypełniania wniosku o dofinansowanie objawiła im się postać. I to postać nie byle jaka! Ukazał im się sam Samuel Kaszak bohater kryminałów, którego autor mieszka w tej samej miejscowości. Postać literacka podejrzewała, że człowieka, który go stworzył, czeka śmierć i poprosił zszokowanych bibliotekarzy o pomoc. Tymczasem sam autor i trzy niezbyt poczytne pisarki próbują znaleźć sposób na promocję swoich książek i zwiększenie liczby czytelników. Wpadają na pomysł – nie ma to przecież jak mistyfikacja. Jedno z nich ma zginąć „na niby”. Nikt jednak nie przypuszcza, że zadanie będzie bardzo skomplikowane. W miasteczku grasuje ktoś o pseudonimie Upiór w moherze wymyślający niestworzone historie, by siać zamęt w sieci, a zwłoki, które się pojawią, będą jak najbardziej prawdziwe.
Co z tego wyniknie?

„W zasadzie dobrze wyznawać jakieś ideały, tylko lepiej nie zatruwać nimi życia innym”.

Iwona Banach po raz kolejny mnie zaskoczyła. Pozytywnie. Stworzona przez nią historia to powiew świeżości. Główne atuty lektury to ciekawa i dość zagmatwana intryga kryminalna, zwariowani bohaterowie (babulina Matecka i ciotki Adeli podbiły moje serce). Upiór w moherze to dobra zabawa pełna komedii pomyłek, sytuacyjnego humoru, sarkazmu, ironii. Przyprawiające o zawrót głowy zwroty akcji, absurdalne sytuacje okraszone trafnymi spostrzeżeniami dotyczące otaczającej nas rzeczywistości. Autorka ukazuje w sposób przerysowany, ale przez to bardziej dający do myślenia, relacje rodzinne w szczególności matka - syn, świat pisarzy, promocji, social mediów, hejterów w sieci, recenzentów, jak i pogoń za lajkami i jak największą popularnością. I nie ma się co na Autorkę obrażać, prawda czasem boli.

Jest jednak pewien minus. Iwona Banach sprawiła, że sięgając po kolejne książki, przynajmniej przez pewien czas będę zastanawiała się nad relacją między bohaterem a kreującym go autorem. Wszystko przez wywody postaci literackiej Samuela Kaszaka… Dlaczego? Czytajcie i przekonajcie się sami.

„Ludziom się wydaje, że pisanie książek to miłe, domowe, nawet „herbatkowe” zajęcie, a to jest walka gorsza niż potyczki z dzikimi dinozaurami”.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Dragon.

Uprawianie gatunku takiego jak komedia kryminalna jest według mnie trudną sztuką. Czytelnicy nie tylko różnią się wrażliwością, co każdy z nas ma odmienne poczucie humoru. To, co jednych bawi do łez, u innych wywołuje zniesmaczenie. Ja również miałam nieudane przygody z tym gatunkiem, nie zawsze czułam bluesa, czytam jednak tak dużo, że mam już swoich ulubionych i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy jest ktoś, kto z ręką na sercu może przyznać, że nigdy w swoim życiu nie minął się z prawdą? Jako dziecko patrząc rodzicom w oczy, nie mówiło się, że zjadło kanapkę z nielubianą wędliną, choć oddało się ją koledze za batonik? A jak to było w czasie dojrzewania? A w dorosłym życiu? Dlaczego czasem wybieramy kłamstwo? Aby uniknąć konsekwencji rodzinnych lub zawodowych, aby nie czuć się gorszym, aby się dowartościować, by mieć święty spokój, by kogoś zranić lub ochronić. Powodów może być wiele. A jaki miały bohaterki najnowszej powieści Kate Alice Marshall?

Jedenastoletnie dziewczynki zafascynowały się magią, starożytnością i boginiami do tego stopnia, że zmieniły swoje imiona na Artemidę Hekate i Atenę. Odprawiały rytuały, wymyślały sobie zadania. Spędzały beztrosko lato. Do czasu… Pewnego dnia, kiedy bawiły się w lesie, pobudzając swoją wybujałą wyobraźnię, wydarzyła się rzecz straszna. Jedną z nich zaatakował tajemniczy mężczyzna, zadając siedemnaście ciosów nożem. Dwie zdołały wybiec na drogę i sprowadzić pomoc. Uratowały przyjaciółkę przed śmiercią. Dziewczynki mimo szoku rozpoznały napastnika i dzięki ich zeznaniom został zatrzymany przez policję i skazany wyrokiem sądu. Zostały bohaterkami, ale czy aby na pewno tak wyglądała prawda? Po ponad dwudziestu latach, gdy oprawca umiera w więziennej celi, jedna z dorosłych już kobiet stwierdziła, że czas przestać kłamać i przedstawić światu prawdziwą wersję wydarzeń. Prawda jednak jest równie niebezpieczna, co kłamstwo. Też może zniszczyć, a nawet i zabić…

Uwielbiam thrillery psychologiczne. Cenię sobie w nich duszną atmosferę, którą można kroić nożem. Ubóstwiam klimat małych miejscowości i hermetycznych społeczności. Lubię czuć się uwikłana w spiralę domysłów, znaleźć się w samym środku sieci kłamstw. Ta lektura dostarczyła mi emocji, których oczekuję od tego gatunku. Od samego początku wciągnęła mnie w świat jednej z głównych bohaterek i z wypiekami na twarzy śledziłam rozwój wypadków. A działo się całkiem sporo. Zwroty akcji przynosiły kolejne niespodzianki. Autorka wodziła mnie za nos. Kiedy już byłam przekonana, że wiem, jak wygląda prawda, następowało wydarzenie lub padało zdanie, które burzyło całą moją misternie ułożoną koncepcję.

Thriller polecam czytelnikom, którzy lubią zagmatwane, niepokojące historie, dążenie do poznania prawdy wespół w zespół z bohaterem. W gąszczu kłamstw nie tylko poruszane są trudne tematy takie jak przepracowywanie traumy, która będzie się już kładła cieniem na resztę życia, izolację społeczną, manipulację, ale, co ważne opisana historia trzyma w napięciu aż do samego końca, a tytułowy gąszcz kłamstw nie pozwala odłożyć lektury, dopóki nie dowiemy się, jak wygląda prawda.

„Kłamstwo wypowiedziane w dobrej wierze nadal jest kłamstwem”.

Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl oraz dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czwarta Strona

Czy jest ktoś, kto z ręką na sercu może przyznać, że nigdy w swoim życiu nie minął się z prawdą? Jako dziecko patrząc rodzicom w oczy, nie mówiło się, że zjadło kanapkę z nielubianą wędliną, choć oddało się ją koledze za batonik? A jak to było w czasie dojrzewania? A w dorosłym życiu? Dlaczego czasem wybieramy kłamstwo? Aby uniknąć konsekwencji rodzinnych lub zawodowych,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki pisarzom takim jak Vincent Severski czy Robert Ludlum bardzo polubiłam się z literaturą szpiegowską. Sensacja połączona z przygodą, historią i polityką to dobry sposób na spędzenie wolnego wieczoru i pobudzenie szarych komórek. Nie znałam wcześniej twórczości Marcina Falińskiego, ale w związku z faktem, że jest z wykształcenia dziennikarzem, a los rzucił go na kurs oficerski i pracował w Agencji Wywiadu, stwierdziłam, że warto zapoznać się z jego twórczością.

Na pewnej wyspie położonej na Seszelach w pięknych okolicznościach przyrody grupa nieznanych uzbrojonych napastników zabija byłego rosyjskiego oficera wywiadu. W Berlinie zostaje zamordowany antykwariusz, który w przeszłości był oficerem Stasi. Czy te sprawy mają wspólny mianownik? Gdy tropy zarówno poszukiwanych morderców, jak i zaginionych dokumentów oraz dzieł sztuki prowadzą do Polski brytyjskie MI-6 prosi o pomoc byłego oficera Agencji Wywiadu Marcina Łodynę. Wywiad rosyjski zaczyna deptać mu po piętach. Kto pierwszy zdobędzie zaginione dzieła sztuki i tajemnicze dokumenty? Jak ważne są one dla obecnej sytuacji na świecie?

Muszę przyznać, że na początku po prostu się pogubiłam. Zbyt dużo miejsc i zbyt wielkie przeskoki czasowe musiałam ogarnąć: Seszele 2010, Wolin 1945, Lidzbark Warmiński 1966, Świnoujście 1949, Warszawa, Berlin 2011, Kopenhaga, .... i nagle rok 2017 góry, Lwów i tak w kółko aż do znudzenia. Nic mi się ze sobą nie łączyło. Wydarzenia były jak oderwane od siebie migawki ze scen z życia różnych ludzi. Jeśli dodać do tego drętwe, sztuczne lub nadęte dialogi to początek czytelniczej przygody nie zaczął się obiecująco.

Niestety dalej nie było dużo lepiej. Ilość niespójnych lub nic niewnoszących wątków, tragiczne rozmowy i sami bohaterowie rodem z wypracowania piątoklasisty. Czego w Ostatnim azylu nie było: tajne dokumenty, zaginione medaliony z grobowca Haralda Sinozębego, zrabowane fragmenty ze słynnej Bursztynowej Komnaty, międzynarodowe pościgi, morderstwa poprzedzone torturami, świat handlarzy i przemytników dzieł sztuki, wyścigi służb wywiadowczych, poszukiwanie kreta i w końcu całkowicie bezsensowne sceny miłosne, do których w tego typu książkach mam bardzo ograniczoną tolerancję. Autor wplótł nawet wątek choroby nowotworowej, co w odniesieniu do poszukiwań tajnych dokumentów i artefaktów pasowało jak pięść do nosa i potęgowało tylko poczucie sztuczności całej historii.

Z przykrością muszę stwierdzić, że książka mnie znudziła i rozczarowała. Nie było ikry, werwy, emocji za to odrealnienie nawet w fabularnym upływie czasu. Są morderstwa, po czym nagle na siedem lat wszyscy zapominają o zwłokach, o zrabowanych dokumentach i nagle z kapelusza akcja znów nabiera nieco tempa. W przedstawionej historii nie było też nic, o czym nie czytałam już wcześniej. Zero powiewu świeżości, brak jakiegokolwiek zaskoczenia. Jakby tego było mało, szybko rozszyfrowałam nie tylko to, co się stało z dokumentami i artefaktami, ale też sprawnie i trafnie wytypowałam, kim jest zdrajca. Już rozpoczynając przygodę z książką, podejrzewałam, jak ta historia się potoczy i jaki będzie jej finał. Niestety okazało się, że miałam rację. Autor nie zdołał mnie w żaden sposób do siebie przekonać. Może za bardzo zakochana jestem w powieściach Severskiego, by móc wczuć się w inne szpiegowskie historie.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję PRart Media oraz Wydawnictwu Czarna Owca

Dzięki pisarzom takim jak Vincent Severski czy Robert Ludlum bardzo polubiłam się z literaturą szpiegowską. Sensacja połączona z przygodą, historią i polityką to dobry sposób na spędzenie wolnego wieczoru i pobudzenie szarych komórek. Nie znałam wcześniej twórczości Marcina Falińskiego, ale w związku z faktem, że jest z wykształcenia dziennikarzem, a los rzucił go na kurs...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niektórzy marzyli o tym, by zostać osobą sławną, bogatą, rozpoznawalną i wielbioną przez tłumy. Jednak każda popularność ma swoją cenę. Czasem bardzo wysoką i wyniszczającą. Oszczerstwa i kłamstwa rozpowszechniane przez zawistnych ludzi lub przez zazdrosną konkurencję. Brak anonimowości nawet w sytuacjach tak potrzebnych dla naładowania baterii, dojścia do zdrowia czy załatwienia naglącej i prywatnej sprawy. Nie wszystkim też taka sława się podoba. Jedni pragną tylko złapać kogoś za rękę i zdobyć autograf, ale są i tacy, którzy chcą, by dana osoba straciła wszystko. Dosłownie…

Policja zostaje poinformowana o znalezieniu martwej kobiety. Okazało się, że to zwłoki znanej i bezkompromisowej dziennikarki Laury Jabłońskiej. W wyniku śledztwa prowadzonego przez podkomisarza Roberta Lwa i aspirant Sonię Czech okazuje się, że jej morderstwo jest powiązane z tajemniczą śmiercią znanego przedsiębiorcy z Poznania. W toku postępowania wypływają nowe fakty, sekrety i niestety kolejne zwłoki. Przez komendanta zostaje powołany specjalny zespół do rozwiązania sprawy, ponieważ każdy ze zmarłych to znana lub wpływowa persona więc presja na odnalezienie sprawcy stała się ogromna.
Czy w dojściu do prawdy pomoże fakt, że każda z zamordowanych osób udzieliła wywiadu, który znalazł się w pewnej książce?
A może, zamiast ułatwić, wprowadzi do śledztwa zamęt?

Po książki M.M. Perr sięgam już w ciemno. Podoba mi się jej styl pisania, posługiwanie się słowem, tworzenie wielowątkowych intryg i pokazywanie policjantów jako normalnych ludzi mających swoje prywatne problemy, kłopoty ze zdrowiem, z relacjami w rodzinie. Lubię głównych bohaterów, ponieważ choć niepozbawieni wad, są inteligentni, bystrzy, nie chodzą na skróty, nie robią niczego na pół gwizdka. Przede wszystkim zaś mają intuicję, taką, która podpowiadała im, którą drogę w śledztwie obrać, którego świadka bardziej pociągnąć za język i jak dany detal z zeznania dopasować do układanki, by była logiczna i doprowadziła do przełomu w śledztwie. Przedstawiona w kryminale sprawa była trudna, bardzo zawiła i kosztująca sporo nerwów. Czy Robert i Sonia wraz z zespołem z gąszczu informacji wyłowią istotę sprawy? U Autorki cenię też rozbudowane tło obyczajowe, a pokazanie bohaterów nie tylko jako „psów tropiących” sprawia, że mam wrażenie, że są moimi dobrymi znajomymi. Wywiadem Autorka utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest jedną z lepszych pisarek na rynku.

Intryga kryminalna została fenomenalnie i drobiazgowo skonstruowana. Godna samego Alfreda Hitchcocka! Rozwiązanie zagadki również jest z piekła rodem i co ważne – zaskakuje. Autorka świetnie wybrnęła z zagmatwanej do granic fabuły, a otwarte zakończenie i kilka niedokończonych wątków sprawia, że już niecierpliwie czekam na kolejny tom.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Prozami.

Niektórzy marzyli o tym, by zostać osobą sławną, bogatą, rozpoznawalną i wielbioną przez tłumy. Jednak każda popularność ma swoją cenę. Czasem bardzo wysoką i wyniszczającą. Oszczerstwa i kłamstwa rozpowszechniane przez zawistnych ludzi lub przez zazdrosną konkurencję. Brak anonimowości nawet w sytuacjach tak potrzebnych dla naładowania baterii, dojścia do zdrowia czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Po thrillerach i kryminałach zawsze mam ochotę na odrobinę wyciszenia. Najczęściej sięgam wówczas po powieści obyczajowe, ale wypróbowanych już Autorów. Do tego dość wąskiego grona należy Anna Ziobro. Jest to pisarka, która nie boi się poruszać trudnych tematów, ale jednocześnie nie przesadza z lukrem i happy endami. W jej powieściach jest jak w życiu. Czasem dobrze, czasem źle, ale zawsze znajdzie się w nich promyk nadziei na lepsze jutro, na nieśmiałą myśl, że każdy dzień może przynieść nowe możliwości.

Artur jest taksówkarzem i pewnego dnia przyjmuje zlecenie od Sabiny. Starsza pani podaje adres docelowy, pod którym mieści się hospicjum, ale prosi jeszcze mężczyznę, by ten zabrał ją w parę miejsc, z którymi wiążą ją wspomnienia. Gdy w końcu dowozi kobietę do celu podróży, pod wpływem impulsu daje jej swoją wizytówkę. Po kilku dniach Sabina dzwoni do niego z bardzo nietypową prośbą. Tymczasem żona Artura Eliza ma dość robienia tylko zdjęć rentgenowskich. Postanowiła rozpocząć wolontariat w miejscu, w którym otwarte ludzkie serce i otucha mogą najbardziej pomóc. Zdecydowała się na hospicjum. Los chciał, że był to ten sam przybytek, do którego przeprowadziła się umierająca Sabina. Ich drogi jeszcze wielokrotnie się przecinają. Poznają jej historię, lata młodości, wybory, przed którymi postawił ją los. Małżeństwo bardzo chce pomóc schorowanej staruszce w nawiązaniu kontaktu z wnuczką, której przez zbieg okoliczności i pewien rodzinny sekret nigdy nie poznała…

Bardzo lubię, kiedy fabuła biegnie wielotorowo. Można wtedy śledzić wydarzenia z teraźniejszości, jednocześnie zagłębiając się w przeszłość bohaterów i próbować odgadnąć co miało rzeczywisty wpływ na obecne zachowania i decyzje. To kolejna powieść Anny Ziobro, w której można się zatracić. Przeszłość kontra przyszłość. Teściowa kontra synowa. Życie kontra śmierć. Opowieść smutna, gorzka, ale piękna w swojej prostocie i wzruszająca ważnym i uniwersalnym przekazem.

Poruszany temat, którym jest zbliżająca się śmierć i pobyt w hospicjum, mimo iż dla wielu z nas jest niełatwy, a nawet przerażający opisany został w sposób stonowany i subtelny. Czeka to przecież każdego z nas. Niezależnie jak komu życie się potoczy, meta dla wszystkich jest w tym samym miejscu tylko o innym czasie. Autorka po raz kolejny pokazała klasę i bez słodzenia i koloryzowania opisała życie takim, jakie jest. Zmusiła do refleksji i zastanowienia się nad sobą i swoim postępowaniem. Wskazała, że nietolerancja jest porażką ciekawości i chęci poznawania, że każdy człowiek w końcowym etapie istnienia potrzebuje kontaktu i dobrego słowa. Nikt nie chce przecież umierać w samotności. W końcu przez historię Sabiny udowodniła, że sekrety, nieścisłości, niedopowiedzenia, a przede wszystkim brak szczerych rozmów potrafią bezpowrotnie zniszczyć nie tylko relacje międzyludzkie, ale i to, co w nas najlepsze.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Dragon

Po thrillerach i kryminałach zawsze mam ochotę na odrobinę wyciszenia. Najczęściej sięgam wówczas po powieści obyczajowe, ale wypróbowanych już Autorów. Do tego dość wąskiego grona należy Anna Ziobro. Jest to pisarka, która nie boi się poruszać trudnych tematów, ale jednocześnie nie przesadza z lukrem i happy endami. W jej powieściach jest jak w życiu. Czasem dobrze, czasem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Po Miłości i innych słowach została mi już tylko do przeczytania jedna książka duetu Christiny Lauren i będę mogła powiedzieć/ napisać, że przeczytałam wszystko, co zostało wydane w Polsce. Ostatnie tygodnie upłynęły mi na wizytach u lekarzy, diagnostyce i całym wachlarzu badań potrzebowałam więc lektury, która poprawi mi samopoczucie. Idealnie sparowani wydawało się naturalnym czytelniczym wyborem.

„Wiem, jak wygląda miłość… Opisywałam ją tyle razy… ale sama nigdy jej nie poczułam”.

Fizzy straciła grunt pod nogami. Jak nie zaznając prawdziwej miłości, może znów napisać kolejną romantyczną powieść i być przy tym autentyczna? Kobietę opuściła wena, radość życia i chęć znalezienia życiowego partnera, co zmartwiło jej najbliższych przyjaciół. Fizzy zaczęła usychać. Connor Prince zaś był sfrustrowany i zrozpaczony. Uważał się za znakomitego dokumentalistę, ale szef telewizji uznał, że lepiej pod względem finansowym sprawdzi się formuła reality show. Oczywiście o tematyce miłosnej. Wiedząc, że była żona uwielbia romanse stworzone przez Felicity „Fizzy” Chen postanawia zaprosić autorkę do udziału w programie. Widzowie mają oglądać jej randki i wybrać dla niej kogoś, kogo pokocha i z kim po programie poleci na rajską wyspę. Fizzy zgadza się, bo ma nadzieję, że to odblokuje jej pisarką niemoc. I kobieta i Connor nie wiedzą jakie kłopoty ściągnęli sobie na głowę. Przekonają się na własnej skórze, że miłość niejedno ma imię…

W Idealnie sparowanych spotykamy ponownie bohaterów poznanych we Wzorze na miłość. Tym razem jednak główne skrzypce gra przyjaciółka Jess – Fizzy. Bardzo się z tego cieszyłam, ponieważ według mnie to ona była, oprócz rezolutnej córki Jess, głównym atutem powieści. Teraz wszystkie perypetie były związane z jej osobą.

W lekturze spodobał mi się pomysł na fabułę, jednak z wykonaniem niestety było gorzej. Według mnie nie do końca został rozwinięty potencjał, jaki drzemał w tej historii. Fizzy była dowcipna, energiczna, czarująca i zdeterminowana, by napisać kolejny romans, na które czekają i fanki i coraz bardziej zniecierpliwiony wydawca. Postać Connora również można było polubić, a jednak w tej odsłonie jak na mój gust było zdecydowanie zbyt dużo scen łóżkowych, co sprawiło, że zwyczajnie zaczynałam się nudzić, a lektura niepokojąco dłużyć. Niektóre sceny i rozmyślania głównych bohaterów nie tylko nic nie wnosiły do fabuły, co niepotrzebnie wydłużyły lekturę. Na plus z kolei mogę zaliczyć poznanie kulis procesu powstawania programu typu reality show od wyboru bohaterów aż po montaż odcinków. Jak zwykle przy książkach Christiny Lauren i przy tej, mimo mankamentów i przewidywalności dość dobrze się bawiłam, ale nie zagości na dłużej w mojej głowie. Na miejscu pierwszym bezapelacyjnie pozostaje Miłość i inne słowa.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję PORADNI K

Po Miłości i innych słowach została mi już tylko do przeczytania jedna książka duetu Christiny Lauren i będę mogła powiedzieć/ napisać, że przeczytałam wszystko, co zostało wydane w Polsce. Ostatnie tygodnie upłynęły mi na wizytach u lekarzy, diagnostyce i całym wachlarzu badań potrzebowałam więc lektury, która poprawi mi samopoczucie. Idealnie sparowani wydawało się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Motyw utraty pomięci przez głównego bohatera jest powszechnie używany nie tylko w literaturze, ale również w filmach czy serialach. Mimo iż wydaje się on oklepany i stary jak świat to i tak z chęcią sięgam po książki, które go zawierają. Chcę się przekonać, czy da się jeszcze z tego tematu coś wycisnąć, czy wydarzy się cokolwiek, co mnie mniej lub bardziej zaskoczy. Tym razem po ten motyw sięgnęła Danka Braun w swojej najnowszej książce Nie pamiętam cię, córeczko. Lubię Autorkę za niestandardowe podejście do powieści. Z reguły zawierają one wiele wątków nie tylko romantycznych i kryminalnych, ale są jeszcze dość bogate w tło społeczno-obyczajowe. Czy i tym razem będę zadowolona z lektury?

Oddział szpitalny. Lekarz. Wybudzona ze śpiączki kobieta, która pamięta wiele rzeczy, w tym język obcy, ale nie pamięta, kim jest, nie zna swoich personaliów. Ma męża, którego nie rozpoznaje i czuje się w jego obecności nieswojo. Ma córkę, której nie pamięta, a podobno matka zawsze do swojego dziecka coś poczuje. Nawet podświadomie. Aby uniknąć pobytu w szpitalu psychiatrycznym, kobieta decyduje się na powrót do niby domu z niby mężem. Czy Laura Kulik jest rzeczywiście Laurą Kulik, czy może ktoś bardzo się stara, by kobieta tak myślała?

Już od pierwszych zdań książka mnie pochłonęła i cieszyłam się niezmiernie, że posiada taką czcionkę i wielkość liter, które nie zmęczą zbytnio wzroku. Wiedziałam, że będę czytać do upadłego. W dodatku Nie pamiętam cię, córeczko ma krótkie rozdziały, które nie tylko rozbudzają ciekawość, co sprawiają, że człowiek myśli sobie, że jeszcze tylko następny malutki rozdział i pójdzie spać, a potem kolejny rozdział, i kolejny, i kolejny i tak aż do ostatniego zdania. Jednak tak do końca nie byłam zadowolona z lektury. Uwierała mnie mała wiarygodność rozgrywanych wydarzeń oraz bohaterowie i ich postępowanie. Na szczęście zakończenie było bardzo dobre i zaskakujące.

Danka Braun jak zwykle zaserwowała czytelnikowi zawiłą i zagmatwaną opowieść. W fabule znalazło się również miejsce dla znanego z innych powieści małżeństwa Orłowskich z wścibską Renatą, ale nie odgrywają oni znaczących ról. Opisana historia jest pełna rodzinnych tajemnic, skomplikowanych międzyludzkich relacji, bolesnych chwil, trudnych decyzji i wyborów. Akcja dzieje się sprawnie i bardzo międzynarodowo. Odwiedzamy Świnoujście, Włochy, Australię z farmą owiec i częściowo Grecję. Można było poznać kilka ciekawostek związanych z tymi miejscami, ale czasami opisy mi się dłużyły, a niektóre były niepotrzebne i nic niewnoszące do fabuły.

Nie pamiętam cię, córeczko to kolejna wielowątkowa, zaskakująca i nieszablonowa powieść w wykonaniu Danki Braun. Mimo iż lekturę uważam za trochę przekombinowaną, a ilością kłopotów, które spadały na bohaterów, można by było spokojnie obdarować małą wioskę, to jednak uważam, że pisarka udowodniła, iż potrafi stworzyć coś oryginalnego nawet z tak oklepanego motywu, jakim jest utrata pamięci.

Za możliwość zapoznania się z treścią książki dziękuję Wydawnictwu Prozami.

Motyw utraty pomięci przez głównego bohatera jest powszechnie używany nie tylko w literaturze, ale również w filmach czy serialach. Mimo iż wydaje się on oklepany i stary jak świat to i tak z chęcią sięgam po książki, które go zawierają. Chcę się przekonać, czy da się jeszcze z tego tematu coś wycisnąć, czy wydarzy się cokolwiek, co mnie mniej lub bardziej zaskoczy. Tym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie znałam wcześniejszej twórczości Marka Zychli, ale nie przeszkadzało mi to, a wręcz pomogło w wyborze lektury. W tym roku postanowiłam ponownie wyjść ze swojej strefy komfortu i tym razem bliżej zainteresować się literaturą grozy. Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły… Gorzej. To ludzie. Czyż to nie brzmi jak najlepsza rekomendacja? Nie trzeba mnie było zachęcać do dalszej lektury.

Coolcull to mała miejscowość położona w Irlandii, na której terenie znajduje się zakład opiekuńczo-leczniczy. Zamieszkiwany jest przez ludzi dotkniętych zespołem Downa. Władze zabytkowej placówki, by zminimalizować koszty utrzymania zakładu, zapraszają w ramach praktyk językowych wolontariuszy z całej Europy. Na jedną z takich rekrutacji udaje się Bartek, skłócony z rodziną, zniechęcony do życia, lękliwy, ale dobroduszny i pełen empatii. Chłopak bez żalu opuszcza Polskę. Na miejscu poznaje wolontariuszkę Sammy z Niemiec oraz Francuza Nino. Sam zakład robił raczej nieprzyjemne wrażenie. Ponury zabytkowy gmach, w którym ściany częściowo składają się z metalowych płyt mających ochronić mieszkańców przed pożarem. Na teren ogrodzonej wysokim płotem placówki nie można wnosić żadnych przedmiotów w kolorze czerwonym: od walizki, poprzez okładki książek czy nawet skarpetki. Bartek szybko zaprzyjaźnia się z chorym na Downa Johnem uważanym za najbardziej kłopotliwego rezydenta. John wraz z innymi mieszkańcami powoli odkrywają przed nim prawdę dotyczącą miejsca ich pobytu, a ta jest jednocześnie niewiarygodna i przerażająca…

Od pierwszych zdań zachwycił mnie styl Autora, plastyczność obrazów, spójność wątków i sam pomysł. Natomiast jak na powieść grozy nie wywołała w mnie większych emocji, a już na pewno się nie bałam. Czytałam ze sporym zainteresowaniem i bez przewracania oczami z irytacji, ale czasem czułam lekkie znużenie.

Co znajdziemy w Strychnicy? Autor stworzył kompilację z kilku wątków. Mamy dobrze opowiedzianą obyczajówkę, fantastykę, odrobinę strachu. Według mnie za dużo fantastyki w tej grozie, ale może to i dobrze. Podobały mi się zgrabnie wplecione wątki historyczne związane z Irlandią np. wielkim głodem oraz powiązanie z mitologią celtycką. Przede wszystkim zaś ujęło mnie miejsce osadzenia akcji i nie tylko chodzi mi o wiecznie dżdżystą i mglistą irlandzką wieś, co o zabytkową, mroczną placówkę z niepełnosprawnymi ludźmi, a to zupełnie inny typ bohaterów od powszechnie występujących w literaturze. Powiązana z nimi historia jest nie tylko zajmująca, ale pokazuje rezydentów domu opieki jako zwykłych ludzi, mających identyczne rozterki. Chcą być kochani, zrozumiani i potrzebni jak każdy z nas. Pod wieloma względami są jednak od nas „zdrowych” lepsi: nie robią nikomu celowo krzywdy, nie wiedzą co to interesowności, kłamstwo, manipulacja. Żyją chwilą i potrafią cieszyć się z małych rzeczy.

„Każdy jest opóźniony względem największych umysłów świata”.

Strychnica wbrew klasyfikacji gatunkowej nie straszy, a uczy otwartości na świat, na wszystkich ludzi. Uczy tolerancji, wartości przyjaźni, miłości, dzięki którym można przetrwać najgorsze w życiu momenty. To barwna opowieść o wielkiej odwadze, o trosce i poświęceniu okraszona dawką wyważonego humoru. Podoba mi się, że podczas lektury przeważyły głębsze przemyślenia czy to na temat niepełnosprawności, czy też zdrowia psychicznego niż groza zapierająca dech. To w końcu opowieść o przemijaniu, które dla każdego z nas prędzej czy później skończy się śmiercią. I świadomość tego jest straszniejsza niż niejeden wymyślony demon.

Recenzja powstała przy współpracy z Redakcją Sztukater.

Nie znałam wcześniejszej twórczości Marka Zychli, ale nie przeszkadzało mi to, a wręcz pomogło w wyborze lektury. W tym roku postanowiłam ponownie wyjść ze swojej strefy komfortu i tym razem bliżej zainteresować się literaturą grozy. Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły… Gorzej. To ludzie. Czyż to nie brzmi jak najlepsza rekomendacja? Nie trzeba mnie było...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to